Korzystając z ostatniego długiego weekendu (wolny poniedziałek), wybraliśmy się na szybki wypad do Walii. Po dwóch tygodniach spędzonych w Szkocji nie nastawialiśmy się na jakiś szczególny wstrząs estetyczny (Highlands są tak piękne, że trudno by coś w Wielkiej Brytanii mogło się z nimi równać), ale chcieliśmy "zaliczyć" kolejny kraj i zobaczyć jak najwięcej w krótkim czasie. Zasada była taka, że unikamy dużych miast (tj. wszystkich dwóch - Cardiff i Swansea) i koncentrujemy się na Górach i Pagórach.
W piątek przeskoczyliśmy błyskawicznie na południe Walii, ale już na moście nad zatoką Severn (między Anglią a Walią) mieliśmy ZNAK, że coś będzie
nie tak: na środku mostu pod koła wskoczyła mi dzika kaczka, którą ze strasznym hukiem rozjechałem, urywając sobie przy okazji obudowę rejestracji i parę plastików pod zderzakiem... Bóm. Szkoda kaczki... Taśma klejąca (prawie-nomen-omen) duct-tape i kawałek sznurka naprawiły samochód i już po ciemku (słuchając w radio śpiewanego w walijskim gaelicu ska i techno!) dotarliśmy pod miasteczko Brecon, stolicę Parku Narodowego Brecon Beacons. Był to jedyny nasz zarezerwowany nocleg (potem mielismy zamiar spać w namiocie, co pokrzyżowała nam pogoda). Spaliśmy w *przerąbanym* hostelu, który da się ocenić co najwyżej ćwiercią gwiazdki. Kompletny rzyg. Mieliśmy pokój dwójkę z łazienką, co już powinno podnieść ocenę do 2 gwiazdek, ale smierdziało tam wręcz straszliwie. Ogólnie miejsce fatalne i brudne. Ohyda. Pękały oczy.
W sobotę rano zmyliśmy się z tego syfu i pojechaliśmy w głąb naprawdę przepięknego parku Brecon. Zielone wzgórza, U-kształtne doliny, pojedyncze ostrzejsze szczyty i wspaniałe panoramy. Wybraliśmy się tam na wycieczkę na najwyższy szczyt parku (a zarazem najwyższą górę Południowej Walii (i południowej Anglii) o nazwie Pen-y-Fan (886m, ale z miejsca startu ponad 670m przewyższenia). Idzie się na to wyraźnym szlakiem, wchodzi najpierw na przedwierzchołek o nazwie Corn Du (873m) i krótką, ostrą granią zawieszoną nad polodowcowym amfiteatrem północnej ściany włazi się na główny szczyt. Niestety spodziewane widoki nie występowały, bo oczywiście była mgła, ale..... .....ale na szczycie było COŚ innego - stał tam wielki namiot (nb. polski) w którym imprezowała spora grupa walijczyków. Zagadali do mnie i zapytali, czy nie chciałbym pograć w bilard. Że co...? Okazało się, że kilka metrów dalej, we mgle, stoi kompletny stół bilardowy, który został dopiero co wniesiony na szczyt (w całosci!!!) przez czterech z tych kolesi!. Stół ważył 250 kilo, a żeby go wnieść trzeba przejść 5 kilometrów i pokonać ponad 600 metrów różnicy poziomów! Był to z jednej strony typowy brytolski happening rodem z Monty Pythona, a z drugiej akcja charytatywna związana ze zbiórką pieniędzy na leczenie chorego kolegi organizatorów. Goście poczęstowali nas browarem i ginem (Asia schodziła po pełnej szklanie nieco dziwnie), przybili piątki i pożegnali. Było nieźle
Po dłuższym niż planowalismy zejściu pojechaliśmy na północ, przez fantastyczne kręta i wąskie drogi do Parku Narodowego Snowdonia i tamtejszego Zakopanego - Llanberis. Lało jak cholera i nie było opcji na namiot, więc z ogromnym trudem znaleźliśmy ostatnie miejsca w tanim hoteliku, który również okazał się porażającą norą. Fak.
Rano, w niedzielę skoczyliśmy wcześnie rano na parking na przełęczy Pen-Y-Pas, skąd startują trzy szlaki na najwyższy w Walii (i Anglii) szczyt - Snowdon (1085m, z przewyższeniem z miejsca startu 750m). Niestety parking był pełny i musieliśmy cofnąć się kilka mil na przystanek autobusowy, gdzie czekała już spora grupa chętnych na zdobycie góry. Wyszła tu kolejna rzecz pokazująca, że Walia jest rzeczywiście brytyjskim "trzecim światem" - w chwili kiedy autobus spóźniał się już o pół godziny, ktoś z pasażerów zadzwonił do firmy przewozowej, żeby spytać czy transport w ogóle będzie. Zdziwiona pani powiedziała, że skoro są jacyś chętni, to autobus zaraz wyśle. Warto zauważyć, że działo się to w szczycie sezonu turystycznego, na mega obleganej trasie - to jest tak, jakby w długi weekend sierpniowy nie wyjechał autobus z Zakopanego na Palenicę Białczańską... Nevermind. Dostaliśmy się w końcu na Pen-Y-Pas i (mając już 2 godziny w plecy w stosunku do pierwotnie planowanej godziny wyjścia) ruszyliśmy ostro na tamtejsze "aonach eagach" - ostrą, powietrzną grań zwaną Crib Goch, tworzącą tzw. Podkowę Snowdonu - wysokościowy trawers kolejnych wierzchołków masywu. Niestety, po szybkim zdobyciu szczytu Crib Goch okazało się, że po pierwsze wąska grań jest PEŁNA ludzi pełznących na czworaka, płaczących, trzymających się kurczowo skał (bo żadnych ułatwień i ubezpieczeń tam nie ma), a po drugie nadciągnęła gęsta mgła. Wkurzyliśmy się strasznie, bo w takich warunkach przejście Crib Goch było mało realne - nie dałoby się bezpiecznie ominąć zatoru na grani. Cóż było robić - zawróciliśmy i skracając sobie drogę po stromych trawnikach i polach piargów zbiegliśmy pół kilometra w dół do normalnego szlaku zwanego PYG Track, którym stosunkowo szybko osiągnęliśmy przełęcz pod wierzchołkiem Snowdonu, dokąd z drugiej strony dochodzi zębata kolejka parowa. Stamtąd szybko wzdłuż torów (i nadal w kompletnej mgle) na szczyt. Sam szczyt jest dość przykry - znajduje się tam budo-stacja nazwana przez Księcia Karola najwyżej położonym slumem w Walii - smieci, tłum, żarcie i pamiątki. Uciekliśmy stamtąd szybko, zeszliśmy na przełęcz (gdzie mgły się rozstąpiły i otworzyła się rewelacyjna panorama na wszystkie strony świata) i ruszyliśmy w dół innym szlakiem znanym jako Miners Track - ścieżką wykorzystywaną kiedyś przez górników z dawno zamkniętych kopalni miedzi (do dzisiaj sporo tam kamiennych ruin i odkrytych szybów kopalnianych). Miners Track jest bardzo fajny widokowo i złazi się nim bardzo szybko, mijając piękne głębokoniebieskie stawy. Zdążyliśmy zejść w świetnym czasie i wprost na autobus.
Po południu przeskoczyliśmy do miasteczka Caernarfon na północno-zachodnim wybrzeżu, gdzie pozwiedzaliśmy sobie całkiem fajną starówkę ze świetnym zamkiem, zjedliśmy obrzydliwy obiad w ogóle walijskie jedzenie ssie) i postanowiliśmy uciekać, bo lało jak jasna cholera. W totalnym deszczu zjechaliśmy kawałek na południe, gdzie oczywiście nie był szans na nocleg i wreszcie cudem trafiliśmy na jakiś kemping w dziczy, gdzie zaoferowano nam tzsw. bunkhouse - prostą chatę z piętrowym łóżkiem, stolikiem i krzesłami. Mimo naprawdę spartańskich warunków, był to nasz najlepszy, najczystszy i najprzyjemniejszy nocleg na całym wyjeździe
W poniedziałek rano okazało się, że pogoda się wyprostowała, a my jesteśmy w pięknym lesie u stóp kolejnych gór. Nie mieliśmy już za dużo czasu, wiec zrobiliśmy sobie tylko turę objazdową wokół półwyspu, zaliczając hippisowskie Centrum Technologii Alternatywnych i ładne, historyczne miasteczko Machynlleth. Stamtąd tylko szybki skok nad Morze, kąpiel na wyjątkowo jak na UK piaszczystej plaży, a potem powrót do Anglii przez rewelacyjne górskie drogi środkowej Walii. Walię pożegnaliśmy w miasteczku Welshpool, gdzie zjedliśmy jedyny dobry obiad na tym wyjeździe - niestety nie "lokalny" - przyjęli nas tylko w (doskonałej!) chińskiej restauracji
No i koniec - potem tylko 450 kilometrów w niecałe 4 godziny z postojem na tankowanie (takie autostrady powinny być u nas!) i o północy byliśmy w domu.
Podsumowując:
Walia widokowo/krajobrazowo - wspaniała! Zielone wzgórza, gęste i dzikie lasy, skaliste i tatrzańskie szczyty w przepięknej Snowdonii, czyste morze z piaszczystymi plażami. * * * * z plusem (Highlands mają wtedy sześć gwiazdek).
Walia architektonicznie - dość surowo i prosto. Większość budynków z ciemnoszarego granitu, z niewielką ilością drewna. W niektórych miasteczkach trafiają się drewniane domy, barzo fantazyjnie pomalowane w żywe i intensywne barwy. Ogólnie nie jest źle.
Spanie - no niestety, trafiliśmy wyjątkowo źle. Bardzo negatywnie to wpłynęło na ogólny obraz wyjazdu... Trzeba po prostu rezerwować z wyprzedzeniem (w szczycie sezonu nawet na kempingach!), albo kupić lepszy namiot (nasz się po 8 latach nieco zużył) i spać na dziko.
Jedzenie - bardzo źle. Kuchnia walijska ma duży potencjał, bo i mnóstwo jagnięciny (w Walii mieszkają 3 miliony ludzi i 12 milionów owiec!) i dostęp do doskonałych ryb i seafoodu, ale niestety nikomu (oprócz Chińczyków) nie chce się z tym zrobić nic dobrego...
Język - najbardziej DZIWNY z tych z którymi się spotkałem... Szkocki gaelic brzmi przy tym jak angielski z Oxfordu... Walijski gaelic jest jak połączenie mowy Mordoru z węgierskim, a to wszystko ze słowackim akcentem! 50% nazw miejscowości zaczyna się na podwójną literę "L"... Co najlepsze, to jest to język absolutnie żywy i mówi nim większość Walijczyków! W radio łapie się jedną/dwie staje po angielsku i kilkanaście po walijsku. Niezły czad... Parę słów po walijsku: Os gwelwch in dda (czyt. os gwel-ookh uhn thah) oznacza "Proszę". Dziękuję to Diolch in fawr iawn (czyt. dee-olkh uhn vowrr yown). Dolina to CWM (czyt. koom). Piwo to chwerw (czyt. khwe-rroo). A grudzień to Rhagfyr (czyt. hrag-virr).
Ogólnie rzecz biorąc bardzo polecam.