To i ode mnie kilka słów o wakacyjnym wypadzie w Tatry. Zawsze z pewną nieśmiałością się tu wpisuję, bo ciut żenujące są moje wycieczki w porównaniu z Waszymi eskapadami, ale co tam – niech będzie.
Tym razem zadekowaliśmy się koło szkoły mistrzostwa sportowego na Drodze Do Olczy, więc postanowiliśmy wykorzystać bliskość Kuźnic i pochodzić trochę po okolicznych szlakach. Niestety nie pomogło mi to, że przygotowanie kondycyjne miałem zerowe, a i dźwiganie ze sobą 20 kilogramów tłuszczu też nie ułatwiało zadania. Dobrze, że chociaż odbudowałem kolana, bo jeszcze rok temu były w podłym stanie, a tym razem dawały radę jak nigdy. I właściwie oprócz Doliny Białego wszędzie byliśmy pierwszy raz w życiu.
Zaczęliśmy od Nosala – bo najbliżej. Spacerek nad potokiem i jesteśmy. Pogoda raczej podła – chmury nisko, mżawka, ale idziemy. Bilety, wejście na szlak i zaskoczenie, że od razu takie podejście. Do tego ślisko, bo pada, ale dziewczyny w szale i euforii pędzą jak kozice. My z Szanowną Małżonką płuca wypluwamy, ale biorą nas na ambicję – nie ma taryfy ulgowej – idziemy. Jest pierwszy sukces – zdobywamy Nosal w stylu alpejskim. Widoki mocno ograniczone – w porywach na Kuźnice i Zakopane, do tego chmura, ale fajnie bo na szczycie oprócz nas jeszcze przez chwilę dwie osoby, a potem dobry kwadrans całkiem sami. Miś i dinozaur też zadowoleni.
Schodzimy do Kuźnic. Fajny rozgrzewkowy szlak.
Dzień drugi, pogoda znowu taka sobie. Wpadam na pomysł, żeby przechytrzyć naturę. Skoro ona nas tym deszczem, to my zejdziemy do podziemi. Jedziemy do Doliny Kościeliskiej i wchodzimy do Jaskini Mroźnej. Po drodze przestaje padać. Ludzi robi się momentalnie duuużo. Podejście do jaskini ciut nas zaskakuje, ale po nosalowej rozgrzewce dajemy radę – choć odkrywam w sobie mięśnie o których istnieniu nie miałem pojęcia. W samej jaskini już niestety wężykiem z innymi turystami. Mokro, ślisko, zimno, a tu ludzie w sandałkach czyli ogólnie wesoło. Podobnie jak piękną przyrodę, obserwuję turystów z kijami do selfie – przedziwny i fascynujący gatunek.
W drodze powrotnej kupujemy oscypki w bacówce u pana Józefa Słodyczki – bardzo miła rozmowa, sery smaczne.
Dzień trzeci. Idziemy z Młodszą do Murowańca. Połowa rodziny wymięka, ale nie my! Ruszamy nie tak znowu wcześnie rano, pogoda zapowiada się dobrze. Wchodzimy przez Boczań. Nie jest lekko – dość mozolnie pod górę, ale widoki po wyjściu ponad granicę lasu rekompensują trudy wspinaczki i wprowadzają w stan lekko euforyczny. Do tego fajne rozmowy ojca z córką. I mimo że prawie wszyscy nas wyprzedzają to nie jesteśmy najwolniejsi – siostrę zakonną ze towarzyszami odsadziliśmy, że hoho. Hala Gąsienicowa piękna jak na obrazku – Kościelce! Jest pozowanie do zdjęć, jest żurek i pierogi, i pieczątka w książeczce. „O jak pan ładnie przystawił pieczątkę – przystawi mi pan też?”. „Proszę bardzo.”
Wracamy przez Dolinę Jaworzynki. Schody, schody, schody, ciągną się bez końca, ale o dziwo kolana dają radę! W pewnym momencie wychodzimy na piękną ekspozycję – ściana naprzeciw i drzewa wyglądające jak miniaturki. Baśka dostaje ataku lęku przestrzeni. Siadamy i chłoniemy ten widok. Przyzwyczajamy się powoli, ale jest dobrze.
Potem jeszcze długodługo w dół. Ale w końcu docieramy. Idziemy sobie po płaskiej ścieżce i nagle BUM – Mała potyka się nie wiadomo na czym i leży jak długa na ziemi. Kolano rozbite, spodnie rozdarte. Podbiega facet – jak się potem okazuje Portugalczyk – mówi że jest lekarzem. Mój angielski nie jest zbyt szczególny, ale jakoś się dogadujemy i siedzimy tak jeszcze z jego żoną na środku szlaku. Różni ludzie oferują pomoc. Noga okazuje się tylko stłuczona, łzy otarte, do Kuźnic już blisko, więc ruszamy. „Nogi przejęły nade mną kontrolę” - mówi Basia. W Kuźnicach bierzemy taksówkę i wracamy do domu.
Następnego dnia Żona ze Starszą idą na Sarnia Skałę, a my odpoczywamy i goimy rany.
Kolejny dzień znów jest piękny, więc ruszamy na Słowację. Konkretnie do Tatrzańskiej Łomnicy, z zamiarem dotarcia na szczyt Łomnicy. Już sama trasa oferuje genialne widoki – Tatry Bielskie – potęga! Na miejscu od razu pozytywne zaskoczenie – Centralne Bezplatne Parkovisko – nie trzeba szukać miejsc i płacić jak za zboże. Na samym parkingu, pasie się między samochodami piękny jeleń z dorodnym porożem. Do kolejek kolejka, więc idziemy zwiedzać miasteczko. Co od razu rzuca się w oczy, to przestrzeń. W Zakopanem każdy centymetr terenu jest zagospodarowany – tu wreszcie jest czym oddychać. Ładny dworzec kolejowy – jest też wąski tor – Żona jest zachwycona.
Gdy wracamy pod dolną stację kolejek gondolowych jest już pusto, ale biletów na sam szczyt nie ma, więc kupujemy tak wysoko jak się da i jedziemy. W połowie drogi przesiadka z mniejszej gondolki do większej i jesteśmy – Skalnate Pleso. Kolejka na sam szczyt wygląda przerażająco – żadnej podpory – po prostu lina i na niej wagonik. "Chyba dobrze, że jednak nie jedziemy" - mówi żona. Pijemy kofolę, włóczymy się po okolicy, budujemy wieżę z kamieni – dinozaur jest zadowolony i chętnie pozuje do zdjęcia. Pogoda piękna, a i Łomnica też. Bardzo fajna wycieczka.
Ostatni dzień to wycieczka na Halę Kondratową, piękna Polana Kalatówki i okropny bruk od którego bolą nogi.
Cóż jeszcze: park linowy, zjeżdżalnia, warkoczyki, Gubałówka, pamiątkobranie, smaczny zestaw Budzyńskiego w Tatrzańskim, trening skoczków, łania przy rondzie na Kuźnice, książki i muzyka, dwa dni kiedy lało od rana do nocy i impreza przy huśtawce. Fajnie, choć oczywiście za krótko. No i gdyby tak trochę schudnąć i poprawić kondycję – to by dopiero było...