Nasz tegoroczny wyjazd był w pełnym tego słowa znaczeniu pionierski. Normalny tatrzański turysta po naszej stronie granicy wie, że za Wołowcem są
Rohacze i tyle. Wytrawny tatrzański turysta, który w zeszłym roku skompletował wszystkie szlaki w Tatrach Polskich prawdę mówiąc niewiele więcej wiedział...
14 lat temu podczas jednej z młodzieńczych ekspedycji tatrzańskich wpadliśmy na pomysł, żeby na Wołowcu nie skręcić w lewo i iść tradycyjnym szlakiem graniowym, lecz pójść w drugą stronę na złowrogie i fascynujące Rohacze - podobno "Orlą Percią Tatr Zachodnich". Poszliśmy, przeżyliśmy a zamiast wrócić się na Wołowiec wybraliśmy dłuższy, ale znacznie bardziej wartościowy poznawczo wariant powrotu: z Rohaczy na Smutną Przełęcz a potem w dół, w dolinę, którą z Wołowca i Rakonia zawsze widać w dole, gdzie stoi sobie Bufet Rohacki, niewielka buda, w której da się coś zjeść i wypić (spania nie ma). Powrót stamtąd do Chochołowskiej wymagał wejścia z powrotem na grań, wtedy wybraliśmy wariant absurdalny, o czym nie wiedzieliśmy z braku mapy
i wszechpanującej mgły.
A trzy lata temu podczas Forumowej Wyprawy numer trzy wraz z elseą, w towarzystwie Boskiego i profesora przeszliśmy tę drogę znowu, tyle że z sensowniejszym powrotem przez Rakonia.
Tyle wiedziałem. Wiedziałem jeszcze, że za Rohaczami i Smutną Przełęczą grań ciągnie się gdzieś daleko dalej, i że te góry są całkiem niemałe, coś tam majaczyło, że w przewodniku Nyki nawet o trudnościach wspominali. A, i piękna nazwa
"Salatyn" była mi znana, ale nie kojarzyłem jej nawet z konkretną górą.
I powiedzmy sobie szczerze: naprawdę mało komu u nas mówią coś nazwy takie jak: Banikov, Brestova, Pachola, Spalona, Baraniec. Nam zaczęły mówić z miesiąc przed wyjazdem, kiedy wzięliśmy się za koncepcyjne przygotowywanie tras wycieczek. Okazało się, że u Nyki rzeczywiście - co chwila "trudności znaczne", "eksponowane płyty", "długie łańcuchy". No no.
Jak pisałem wcześniej, postanowiliśmy zacząć w
Dolinie Żarskiej. Jest tam jedyne z dwóch (!) schronisk w słowackich Zachodnich. Dolinę Żarską otacza ze wszystkich stron NIEZNANE: przed nami
Trzy Kopy, gdzie ponoć jeży się od skał i łańcuchów, Płaczliwy Rohacz i
Banikov (po polsku Banówka, ale jakoś się zżyliśmy z oryginalną nazwą). Z lewej ograniczą ją boczna odnoga schodząca z Banikova, z prawej -
Baraniec, góra ogromna, trzecia najwyższa w całych Tatrach Zachodnich (2185 m), ale położona tak, że z Polski nie widać jej prawie znikąd, więc i nic o niej nie wiedzieliśmy. Tam wszelako ruszyliśmy na wycieczkę rozgrzewkową
pierwszego dnia, bo choć daleko i wysoko, to bez trudności.
Planowana trasa:
Żarska Chata (schronisko) - Żarska Przełęcz (ok 700 m wyżej) - Baraniec (dalsze 300 m w górę) - dłuuugie zejście do wylotu Doliny Żarskiej (prawie 1300 m zejścia!) - do góry do Chaty trasą poznaną już poprzedniego dnia (wtedy z ogromnymi
batohami na plecach)
[Dalsze fragmenty pochodzą z kroniki wyjazdu pisanej w dużej mierze na bieżąco]
W wejściu (...) spotkaliśmy schodzącą z Żarskiej Przełęczy czwórkę ludzi, co oprócz jeszcze jednej czwórki pod Barańcem i pojedynczego pana z traktorem nisko w lesie oraz dosłownie kilku osób w Dolinie stanowiło całość naszych interakcji społecznych na szlaku. Pusta ta Słowacja pierwszego lipca!
Nieco pod Żarską Przełęczą spadł na nas deszcz; akurat znajdowaliśmy się w pobliżu schronienia (...) - Iza po raz pierwszy znalazła się w kolebie!
Był to pierwszy i ostatni deszcz tego dnia, choć "burki" chodziły wkoło, i po północnej stronie grani, i w Niżnych Tatrach. Byliśmy zatem w najlepszym miejscu z możliwych - czarność stanęła na grani głównej, a my w bezpiecznym oddaleniu. Mimo tego miałem mały stres, kiedy popasaliśmy przy obelisku szczytowym: a nuż walnie w niego jak w piorunochron?
Zejście, poza tym, że bardzo długie i męczące, w samych superlatywach można opisać. Najpierw grzbietem wśród bujnych kosówek z PRZEPIĘKNYMI widokami na duże góry po drugiej stronie (Niżne Tatry) i duże jezioro za Liptowskim Mikulaszem, potem stromym lasem w dół po miękkiej ściółce. Po drodze rozstaj pod Świętym Szczytem (Holy Vrch ) (...). Na koniec przyszło nam powtórzyć trasę wczorajszego wejścia, ale jakże ona dzisiaj inna! Na lekko, na wesoło. W strumieniu się wykąpałem, Iza dużo zdjęć porobiła. (...)
A, no i nie wiem jak to możliwe, że dotąd o tym nie wspomniałem, ale WSZĘDZIE są muchy. Roje much wokół głów, na plecakach, w fotografowanych kadrach. Raczej nie gryzą, ale nawet dla mnie to stanowczo za dużo.
Podsumowując dziś: wycieczka typowo rozgrzewkowa. 1300 m zejścia na raz to naprawdę cholernie dużo. Sam Baraniec jest taką ogromną nieco bezkształtną bryłą - dość głupia góra, pomyśleliśmy sobie z początku, ale muszę powiedzieć, że w miarę trwania wyjazdu, coraz bardziej się z Barańcem oswajałem i zacząłem wręcz lubić. Z muchami niestety mi się tak nie udało
Dzień drugi, trasa:
początek ten sam, Doliną w górę, do rozstaju, z którego w prawo idzie się na Żarską Przeł. (jak wczoraj), w lewo - na Smutną Przełęcz (dziś, wysokość podobna, a więc 700m powyżej Chaty) - Trzy Kopy (ciąg dalszy "Orlej Perci Tatr Zachodnich" - Banikov - odejście od grani głównej i zejście jej dużą boczną odnogą przez szczyt Przysłop - Chata
Idąc ku Smutnej Przełęczy, oganialiśmy się od much, które otaczały głowy na podobieństwo kulistego hełmu kosmonauty... Wiedzieliśmy już z Barańca, że wyżej muchy bynajmniej nie zanikną.
Smutna Przełęcz - Zawrat Tatr Zachodnich? Tak sobie pomyślałem, bo wyglądała podobnie, jak Zawrat z Pięciu Stawów, i też łączy dwie ważne turystycznie doliny, i też po obu jej stronach granie z łańcuchami. Te na Trzech Kopach i dalej na grani Banówki są może nieco łatwiejsze, ale też dłuższe, niż na Rohaczach. Orla Perć to nie jest, ale poziom trudniejszych na nią podejść na pewno osiąga.
W każdym razie przez Trzy Kopy przeszło się miło i szybko, aż tu nagle... kap, kap... ponieważ w przeciwieństwie do wczoraj pogoda nie wyglądała groźnie, a jeszcze na Smutnej popasaliśmy w pięknym słońcu, założyliśmy kurtki i na wszelki wypadek pokrowce na plecaki, i od razu - w dalszą drogę. Niestety coś bardzo nieprzyjemnego zaczęło się (niepozornie, bo wiatr słabiutki) zbliżać z wielką szybkością znad Tatr Wysokich, które jeszcze z pierwszej Kopy było widać bardzo ładnie, ale z ostatniej - całkiem mrocznie. Kap, kap, idziemy dalej... stu, puk... ten deszcze przejdzie bokiem, czy przejdzie w grad?! Bum bum i zaczęła się burza. Nie kilka piorunów na krzyż gdzieś tam, jak wczoraj. Regularna burza dookoła, ulewa, my zaś w łatwym terenie, ale wysoko i w pułapce: w jedną stronę jeżą się Kopy, w drugą grań Banikova, według Nyki pełna eksponowanych płyt i łańcuchów, w dół na północ lufa, na południe połgo, ale co poniżej - nie mamy pojęcia.
Razem z kilkoma osobami zgromadziliśmy się więc na przełęczy i czekaliśmy, zmokłe zwierzęta, na deszczu i chłodzie. Pioruny niedaleko i jeden za drugim. Jakie widoki przed nami! Z tyłu się mgliło, ale przed oczyma mieliśmy nadal całe Podhale i jego słowacki odpowiednik - całe w słońcu! Za nimi ogromna Babia Góra i majaczące inne pasma. Od lewej i prawe nasuwały się na ten obraz - jak kurtyna - ciemne chmury, z których widać było spadające smugi wody. Widzieliśmy, jak na równinach deszcz wypiera słońce i stopniowo widok zanikał. Z tyłu zaczęło się wtedy robić jaśniej, ale po godzinie stania nie doczekaliśmy się końca deszczu, jedynie burza poszła gdzieś dalej. Ruszyliśmy na grań w deszczu. Na szczęście prawdą okazało się być istnienie "wariantu familijnego", omijającego ostrze grani w trudniejszych momentach.
Na szczycie (...) skręciliśmy z grani głównej w boczny grzbiet, stanowiący początek naszego zejścia, a tam niespodziewanie dalej skałki. Bardzo fajne, owszem. Ale też dalej pada. Widoki fantastyczne, Niżne Tatry jak Góry Mgliste, Tatry Zachodnie bardzo wyraźne w krystalicznie czystym powietrzu (a co to na stokach Rohaczy - świeży śnieg?!), słońce nachodzi na Krywań i Gerlach. W końcu deszcz ustał, droga zaczęła ściągać mocno w dół, w Dolinę, kolano rozbolało. Oj, nie docenialiśmy deszczu... gdy tylko się skończył, opadły nas wściekłe roje much! W ich nieustającym towarzystwie doszliśmy całkiem mokrzy do Chaty.
Podsumowując: trasa bardzo interesująca, nadspodziewanie skaliste to wszystko, zupełnie nie tatrozachodnie
Trudności bez przesady, ale nie można nie doceniać. Jeżeli ktoś był na Rohaczach, to może się nastawić na coś podobnego. Nie ma raczej sytuacji, że nie wiadomo, co ze sobą zrobić i włos na głowie się jeży, ale trzeba się trochę napocić.
Uczestnikom naszej szkockiej wyprawy wyprawy sprzed trzech lat mogę przybliżyć tak: gdyby zdjąć ze szlaku zabezpieczenia, to by były Crazy Pinnacles
No ale na Crazy Pinaklach mieliśmy idealną pogodę... Przeczekiwanie burzy było raczej przygodą niż stresem, zwłaszcza wobec niesamowitej scenerii, ale mniej śmieszne jest to, że tegoż dnia ponoć piorun poraził kobietę na Przełęczy Kondrackiej pod Giewontem.
Cholernie trzeba uważać z tą pogodą, ale jak tu uważać, skoro zmienia się tak nagle.