Nie będzie to o Wyprawie II, ale gdzież indziej można by napisać po prostu o wakacjach w Karkonoszach?
Moja tegoroczna wyprawa w góry była wyjątkowo dobrze wykorzystana pod względem czasu - chyba pierwszy raz w życiu nie zmasakrowałam sobie nóg, toteż niemal każdego dnia mogłam ruszyć w drogę. A początkowo nic nie zapowiadało, że będzie tak dobrze... Właściwie, to raczej zanosiło się na to, że będzie fatalnie... Pojechałam w stanie zdrowia predysponującym raczej do pobytu w szpitalu a przynajmniej wizyty u dobrego lekarza. Żywiłam ciche i niewypowiadane na głos (żeby nie panikować mamy, która miała mnóstwo własnych niepokojów związanych z tym wyjazdem) obawy, że po pierwszym dniu trzeba mnie będzie reanimować. I faktycznie, pierwszego dnia z pociągu dowlokłam się na kwaterę (blisko dworca) w stanie skrajnego wyczerpania i nie miałam już siły na nic więcej. No, po dłuższym czasie jednak zwlokłam się z tapczanu w celu znalezienia obiadu, zrobienia zakupów oraz spaceru mającego na celu zorientowanie się w okolicy.Spacer był krótki, oczywiście wyczerpał me siły, ale przyjemny. Zaowocował odkryciem Krzywych Baszt (na które o dziwo udało mi się trochę wleźć)
i Kruczych Skał i siedliska sportów extremalnych nań, niestety największą bolączką tego wyjazdu pozostał fakt, że ostatecznie nie udało się ich zakosztować.
Dzień drugi, niedziela, zaczyna się od drogi do kościoła - pod górkę. Babcie na obcasach śmigają z lewej i z prawej, pozostawiając mnie w dalekim tyle.
Skąd one mają tyle siły???
No a potem pierwsza trasa, która z założenia miała być krótka i lekka. Czyli do Wodospadu Szklarki. Trasa na szczęście faktycznie raczej lekka była, bo większość czasu po płaskim. Za to okazała się być znacznie dłuższa, niż przewidywałam, wyprawa zajęła nam całą resztę dnia. To jak ja zdołam zdobyć tu cokolwiek porządnego, jakąkolwiek górę? - załamuję się po powrocie. Ale póki co, cieszmy się tym, co mamy.
Ścieżki są wprawdzie lesiste i przeważnie niezbyt widokowe, a jednak bardzo malownicze i przyjemne. Początkowo zamierzam iść w jedną stronę zielonym szlakiem a wracać czarnym, ale gdzieś w połowie drogi tam pojawia się drogowskaz sugerujący zboczenie w stronę szlaku czarnego i dajemy się zasugerować. Ostatecznie zielonym można też wracać.
Nie żałuję zmiany planów, bo rzeka fajnie stopniuje napięcie, kiedy się człowiek zbliża do wodospadu od góry.
Przy podejściu od dołu nie byłoby tego efektu! Sam wodospad zresztą bardzo piękny, robi duże wrażenie!
W drodze powrotnej natykamy się jeszcze na jaskinię Czerwoną Jamę, która okazuje się faktycznie mieć ściany z czerwonych skał, a nawet wręcz czerwono-niebieskich.
Dzień trzeci, mama zaniepokojona poważnie moim stanem zdrowia, którego nijak się już nie da ukryć, ciągnie mnie na seans terapeutyczny do groty solnej - może ci to co pomoże? Może... - jestem sceptyczna, ale co mi szkodzi. Mam już dość permanentnego czucia się jak ryba na lądzie, więc daję się zaciągnąć na kurację niczym rasowa emerytka na wczasach w sanatorium. I może i faktycznie pomogło, nie wiem, fakt, że jeszcze tego dnia po obiedzie zdobywamy pierwszy "szczyt" (szczyt braku kondycji), a ja docieram tam w stanie zupełnie normalnym i jestem tym faktem wielce uszczęśliwiona. Mało tego, od tego dnia z każdym kolejnym czuję się już coraz lepiej. No dobra, przyznam się, szczyt ów to była to... uwaga, padnijcie Państwo z wrażenia... Górka Hutnicza... wow! No co, całkiem przyjemne miejsce, i faktycznie trzeba tam iść pod górę... trochę...
Dzień czwarty. Zachęcona i podbudowana niebywałym sukcesem dnia wczorajszego, postanawiam uderzyć z grubej rury. A więc - Szrenica! Nie, nie, proszę Państwa, proszę za wcześnie nie zdejmować czapek z głów na znak uznania...
Na Szrenicę od pierwszego dnia pobytu tam zerkałam wielkimi smutnymi oczami jako na cel w sposób oczywisty nieosiągalny. Nie miałam w sobie ani krztyny ambicji, żeby ją ZDOBYĆ, miałam tylko wielkie pragnienie, by się na jej szczycie ZNALEŹĆ i nadzieję, że wyciąg narciarski działa cały rok, a nie tylko zimą. I nadzieja na szczęście nie zawiodła mnie.
Wjeżdżałam wyciągiem, patrząc z mściwą satysfakcją w dół na każdy metr pokonywanej w ten sposób góry i radując się myślą o tym, ile to udręki zostaje mi zaoszczędzone. Tak po prawdzie, to gdybym była zmuszona wejść na piechotę, spróbowałabym to zrobić - być w Karkonoszach i nie trafić na żaden istotny szczyt, to byłaby rozpacz czarna. Ale wtedy nie miałabym już na 100% siły, żeby iść z tej Szrenicy gdziekolwiek dalej. Tymczasem, szczęśliwie, wjechać się dało. Idziemy najpierw do Końskich Łbów,
potem do schroniska - tu jednak trzeba jeszcze trochę pod górkę, więc cień honoru zostaje ocalony.
Przy okazji grzęzniemy w błocie, bo taką świetną drogę na skróty obrałam. Ale najważniejsze, że góra nasza!
Nie od razu mówię mamie, że nie zamierzam schodzić od razu w dół prościutko do Szklarskiej, ale liczę na dotarcie do Śnieżnych Kotłów jeszcze, bo na pewno by protestowała. A tak, to nie wiadomo kiedy byłyśmy już w połowie drogi, zanim się zorientowała co jest grane.
W międzyczasie, nieco wcześniej, mijamy jakże oryginalnie usytuowany słupek graniczny.
I tak oto podstępnie udaje się dotrzeć na Łabski Szczyt. Patrzę na dalszą drogę przed sobą i zastanawiam się, czemu Dom Muminków znajduje się na górze, zamiast w dolinie.
Przy bliższym podejściu budowla jednak okazuje się być nie okrągła a kwadratowa i stacją TV, i magia pryska. Póki co krajobraz wygląda pięknie, ale całkiem normalnie, leniwie i błogo i nic nie zapowiada żadnej niezwykłości w pobliżu, za to jest szlak w dół i zmęczona mama chce już schodzić. Na co ja, bez większej nadziei na nic nadzwyczajnego, mówię, że w takim razie niech zaczeka, ja tylko jeszcze pójdę tam, o, kawałek dalej, zobaczyć co stamtąd widać. Mama na to 'taki kawałek to ja też jeszcze mogę iść' - i idzie. Po chwili szczęki nam opadają równo obu! Nic, naprawdę nic w dotychczasowym łagodnym otoczeniu nie wskazywało, że tuż za zakrętem czai się taka groza, taki czad! Odjazd! Chłoniemy te kotły z szeroko rozdziawionymi gębami, pstrykamy zdjęć ile się da (mi zaczyna siadać bateria w takim momencie! szlag!) i mama przestaje żałować, że dała mi się zaciągnąć aż tu.
Ja to jeszcze chętnie poszłabym dalej (bo 'dalej' wyglądało bardzo zachęcająco), ale wiem, że to już nie przejdzie... Wracamy, niestety. Idziemy żółtym szlakiem, ścieżka po kamieniach daje się we znaki moim nogom, ale wszystko wynagradza oczom.
Cały krajobraz skąpany jest w nieziemskim świetle i robi wrażenie nie całkiem realistyczne i iście niebiańskie. Potem odbijamy w zielony szlak, a jeszcze później decydujemy się zejść do Szklarskiej jakąś nartostradą. Na pożegnanie trasy wychodzi nam wielka luna na wciąż jeszcze jasnym niebie.
Na kwaterę docieramy ledwie żywe, ale bywało już znacznie gorzej.
Dzień piąty. Z założenia miał to być lekki dzień odpoczynkowy po wczorajszym 'wyczynie'. Wybieram więc coś bliskiego - Wodospad Kamieńczyka. Mam jeszcze dość poczucia przyzwoitości, żeby lojalnie uprzedzić, że będzie pod górkę. Pod górkę istotnie jest, nawet bardziej, niż się spodziewałam, i na ostatnim odcinku wysiadłam. Ja, nie mama. Na miejsce dotarłam długo po niej. Ale warto było! Już samo jego położenie mnie zaskoczyło - że kryje się w takim głębokim, ciemnym, wąskim kanionie - przytłaczająca groza i niesamowitość!
A sam wodospad imponujący, oszałamiający i piękny! Jest w nim coś pierwotnie rajskiego, a nawet coś wręcz nie z tego świata... Hipnotyzuje i nie mogę się na niego napatrzeć!
Spędzamy przy nim znacznie więcej czasu, niż norma przewiduje, a potem udaje nam się jeszcze przyuważyć go od góry. Potem wracamy, w dużej mierze tą samą trasą, bo skrót widniejący na mapie nie widnieje nigdzie w rzeczywistym terenie, dopiero w połowie drogi odbijamy w las i natykamy się na tajemniczy długaśny tunel, do którego gdyby ktoś chciał wleźć, musiałby pełznąć bardziej niż na czworakach. I sądząc po jego zawartości, niektórym się to udawało...
Potem jeszcze odbijamy kawałek w zielony szlak, mam w tym pewien swój niecny interes, ale ostatecznie czarnym powracamy do miasta.
c.d.n.