antiwitek pisze:
- takie coś ukradli mi w Zagórzu na peronie, trzeba było gotować bezpośrednio na ognisku...
Wit przypomniałeś mi moją kostkę breżniewa. Po paliwie turystycznym /takie białe krązki/ na którym zagotowanie czegokolwiek graniczyło z cudem, breżniewka była w połowie lat 80-tych szczytem nowoczesności. Małe, poręczne, jak na tamte standarty wagowe lekkie. Natomiast jak na ruski sprzęt oczywiście toporne i zapewniające wiele przygód. Cechą mojego egzemplarza było to, że trudno było ją rozpalić i trudno zgasić. Aby benzyna parowała należało maszynkę podgrzać do czego był specjalny podstawek na który nalewało się trochę benzyny i podpalało. Moja wymagała specjalnego traktowania co najczęściej sprowadzało się do oblania całej maszynki benzyną, rzucenia zapałki i obserwowania z bezpiecznej odległości procesu podgrzewania. Zazwyczaj potem maszynka ładnie grzała, natomiast niechętnie się wyłączała, buchając oparami to tu to tam m. in. przez
zawór bezpieczeństwa. Na to był taki sposób, że zbiorniczek napełniało się tylko częściowo i czekało aż wszystko się wypali. Wiązało się to z inną atrakcję czyli przewożeniem benzyny. Nie pamiętam dlaczego /chyba nie było odpowiednich plastików - butelki PET nie istniały/ ale używaliśmy szklanych butelek od wody grodziskiej, litrowe z grubego szkła, zamykane metalowymi zakrętkami. Nie dość że same były pieruńsko ciężkie, to wymagały odpowiednich środków ostrożności. Owijaliśmy w skarpetki, ręczniki no i raczej w pionie transport. Do dziś nie zapomnę jak w upalny dzień, gdzieś w Bieszczadach kierowca kazał włożyć mi plecak do luku bagażowego koło silnika. Nie dość, że plecak był w pozycji leżącej, to temperatura była ekstremalna. Jadąc pociłem się nie tylko z gorąca. Do dziś pamiętam to oczekiwanie na eksplozję.
Tak czy inaczej przez kilka lat kostka breżniewa towarzyszyła wędrówkom od Bieszczad do Pienin, coraz bardziej czarna od kolejnych warstw sadzy.