Fengari pisze:
żałuję bardzo, że nie umiem rozróżniać gatunków ptaków!!!
No, trzeba trochę posiedzieć nad atlasem, poczytać i przede wszystkim patrzeć na ptaki (polecam też „Przygód kilka wróbla Ćwirka” – bardzo pouczający serial, hehehe, moja córka wczoraj biegała i pełzała po dywanie udając pluszcza wskakującego do strumyka i zbierającego z dna kiełże…). Gwarantuję jednak, że nie trzeba dużo czasu, żeby to zaczęło sprawiać frajdę (chyba że nie o nią Ci chodzi, a o fachową, twardą wiedzę).
A wracając do tematu… no, niezupełnie w sumie, będzie trochę obok. Otóż, pewnego dnia poszedłem rano z mamą do jej pracy. Pamiętam, że przez okno muzeum widziałem jednego mojego kolegę prowadzonego do przedszkola. Ha, a mnie czekała jakaś przygoda!
Z wyprawy (trwało to co najmniej kilka dni (nie pamiętam, ćwierć wieku już minęło…), podejrzewam jednak, że z kilkanaście) zapamiętałem karaluchy w zamojskim hotelu, krowy, które ktoś dla żartu kazał nam (mnie i starszemu ode mnie synowi innej pracownicy muzeum) odganiać, lądujące i podrywające się do lotu czajki i przede wszystkim… A może komuś mówi coś nazwa Tyszowce? Mnie do zeszłego tygodnia nie mówiła nic, ale sprawdziłem, w okolicach której podzamojskiej (tak to zapamiętałem) miejscowości miała w latach osiemdziesiątych powstać cukrownia, w związku z czym trzeba było spróbować uratować żyjące tam susły perełkowane.
Pierwszego dnia było wiercenie dziur w ziemi przy pomocy takich wielgachnych ręcznych wierteł, ale potem już codziennie jeździliśmy pod te Tyszowce na łapanie susłów. Myśmy z kolegą głównie ganiali po takich wykopach i hałdach piachu – zapowiedziach owej cukrowni, jednak samo łapanie też mocno wbiło mi się w pamięć. Wyglądało to tak, że jedna osoba wypatrywała przez lornetkę susłów i patrzyła, gdzie się schowają, a potem ktoś inny, naprowadzany przez tamtego (nie, nie susła) przy pomocy walkie-talkie, biegł, żeby takim palikiem (nimi mieliśmy te krowy przepędzać… jasne…) zaznaczyć wejście do nory. Z niej susła wypłaszano wodą – zalewano ją, a biedny gryzoń wypływał na powierzchnię… Tzn. jeśli mieliśmy szczęście i nie ewakuował się jednym z licznych innych wyjść z nory. O, atmosfera wyczekiwania, napięcie, czy tym razem się uda, nawet mnie się udzielało. A jaka była radość z tych pierwszych
upolowanych!
Złapane susły znakowano – mam nadzieję, że coś źle zapamiętałem, ale zdaje się, że obcinano im końcówkę jednego palca… Pamiętam jeszcze, że były chyba ważone i mierzone, jakieś zapiski ludzie robili, a potem susły lądowały w takich małych klatkach. Na koniec całego przedsięwzięcia napięcie największe – wypuszczanie susłów z nadzieją, że się przyjmą w obcym miejscu i w tych norach, które im jakby rozpoczęliśmy. Pamiętam tylko, że wypuszczono samiczkę i że ostatecznie tego wieczora zwyciężyły zawód i przygnębienie.
O tym wszystkim przypomniałem sobie jakiś czas temu, poczytałem dostępne tu i ówdzie skrawki i okazuje się, że nie dość, że sama metoda wypędzania susłów z nor (podtapianie) jest dosyć niepewna i obarczona sporym udziałem strat, to jeszcze susły się ostatecznie nie przyjęły, albo przyjęły bardzo słabo. Cukrownia zaś… nigdy nie powstała… Skutki całej akcji bywają określane jako
nieodwracalne…