świetna relacja Arasek, byłeś najkrócej, a tu taki opis!
My byliśmy od poniedziałku, więc nie wiem czy to za sprawą tego tygodnia czy ilości doznań, wszystko mi się mięsza i samo ustawia w jakimś dziwnym ciągu...
Bardzo się cieszę, że mogłem Was poznać (Arasek, Gero), a kiedyś już poznanych, spotkać znów (Laska, Natalia, Elrond, Antiwitek).
To jest piękne miejsce, i muszę mocno szczypać się w pośladek, by nie popaść w jakiś szemrany patos!
Naszą podróż wyznacza moje cierpienie z powodu lumbago. Każda zmiana biegu i naciśnięcie na pedał sprzęgła wiązała się z lawiną wewnętrznych odgłosów, których niecenzuralność smutno kontrastwoała z celem podróży i nastrojem Ewy oraz dzieciaków. No nic, myśl "co też będzie na kolację" dodawała mi sił... jednakże w raz z przebytą drogą kulinarne nadzieje były wypierane przez szoki pejzażowo-architektoniczne. Kościół w Grybowie, o którym pisał Arasek, krowy, linie, kolory jak z kinowej wersji Winetou w Technikolorze, po prostu: późne popołudnie. Chciałem już napisać, że to od tego pięknego słońca i jego zachodu, kiedym sobie przypomniał, że wtedy mżyło, a jak nie padało, to szare chmury zwisały na świat jak jakieś zasłony z nieba. Prawdopodobnie w wyniku silnego bólu zacząłem wieszczyć mówiąc: Patrz Kazik uważnie! Teraz masz możliwość zakosztowania groźnego widoku, a podczas powrotu zobaczysz te same miejsca w pełnym słońcu.
I tak też było.
Serpentyny, szutrowa droga, sarny, i my w tym samochodzie, gdzie dojeżdżając najczęściej używanym biegiem jest dwójeczka, liście łopianu jak gigantyczne rośliny ze Śpiocha, paprocie, takie jakieś poplątane wszystko... i kap,kap,pak, ciur, ciur... powiem Wam, że słabo jest tak samochodem jeździć po tamtych miejscach, coś tak jakby Walce Szopena katować na Korgu... odgoniłem wyrzuty sumienia i tęsknotę za jakimś osiołkiem, dojechaliśmy!
Cisza. Deszczyk. Nikogo w schronisku czyli niedobitki. Kilka osób. Czas rozpocząć rekonesans. Jak wytrawny zwiadowca zacząłem robić okręgi wokół bazy. Zacząłem od ścian, by po kilka metrów zwiększać promień koła poznania i zapuszczać się dalej, dalej, aż zacumowaliśmy na sławnej Werandzie.
- No i jak?
- Ugu.. uggguu.. uuu.. - odezwały się dzieciaki.
- No! - klasłem w dłonie, ale nie by było mię więcej, tylko by zaznaczyć tłumaczenie: - Fajnie! Co?
- Ooooooo!
- Taaaaaak - ciągnąłem dalej.
- Uguuu uguuu - czkały dzieci.
- Tak, tak. No i?
- Ooooooo!
- Taaaaaak.
- Ugu ugu.
- Nie?
- Oooooooo.
- Taaaaaaak.
- Ooooooooo.
- Tak!
Przerwałem w końcu naszą zajmującą rozmowę. Trza się wypakować by zjeść, albo zjeść by wypakować - nie pamiętam. Zmierzchało. Zrobiliśmy kolację i lulu. Jutro wtorek, a jak wiadomo we wtorek można spotkać rybę!
Pierwsza noc fatalna. Śni mi się dwóch proroków, którzy grasują powożąc na drabiniastych wozach i łapią do nich ludzi. Jeden fałszywy, drugi prawdziwy. Całą nockę latam po jakichś dróżkach i szukam Ewy.
Pobudka! Pobudka!
Za oknami dzień, ckliwie mokre drzewa i łąki, droga po węgiersku, jakieś horyzonty. Aaaaa! Syczę. Muszę zrobić zastrzyk. Zjeżdżam w dół, by dostać zastrzyk trzeba przebyć 30 km w jedną stronę. Już się cieszę, że będę mógł zobaczyć las i góry.
W gminnym ośrodku pani w stanie przedzawałowym, czekamy na karetkę.
- Pali pani? - pyta pilęgniarka.
- Nie.
- Od kiedy pani nie pali? - kontynuuje wywiad biały szpieg.
- Od dwóch dni - wyznaje jak na spowiedzi kobieta.
Źig i do domu.
Już myślę o tym miejscu jak o domu. Jest dobrze. Cały dzień spacerujemy w krótkich seriach i jemy wylegując się na tarasie w dłuższych seriach. Łemkowskie krzyże, mięta, strumyk, brody. Rado faluje, ale tak bez wyraźnego opadania. Po prostu coś jak wstążeczka na wietrze. Myślę o wyjeździe... co za wstyd, okazuje się, że jestem mięczakiem... w dzień po przyjeździe myśleć o wyjeździe.... ach jak to boli.... na ból dobra jest jajecznica na boczku, który niektórzy przezywają "bekon" szkoda, że nie "bekomat" grrrr... jemy... chłopaki zakochani, Ewa zakochana... Irenka w brzuszku dokonuje pierwszych wyczuwalnych tańców... mam łzy w oczach i to nie tylko dlatego, że myślę skąd wziąć kasę....
Trochę mżży, trochę nie mżży. Drugie trochę nie ustępuje pierwszemu. Mogłoby tak dla nas być dwa tygodnie i byłoby dobrze! Co za odkrycia! W głowie się kręci. Przyznaję się, że uspokajające właściwości przyrody walczą z podnieceniem wywołanym oczekiwaniem na Forumowiczów! I niech niektórzy nie łączą tego prosto ze znanym faktem, iż samemu gupio pije się alkohol, o nie, to takie proste nie jest, choć i w tym sporo prawdy. Czas spacerów, spacerów to czas, mija dzień w którym odkrywamy coraz więcej, wraz z małymi pstrągami w strumieniu, po brody i jakieś tajemnicze ścieżki to tu, to tam... wystarczyłoby tego na całe życie! Kładziemy się spać. Usypiając słyszę głos, w niskich rejestrach tonacji durowej, na korytarzu:
- Mmmmmmm ajn maj łok tru de skaj...... mmmmmmmm!
Ewa myśli: kurde! studenci!!!!!!
Ja myślę: Elrond!!!!
Ja ma racjem.
Hahahaha! O świcie, około 9 - powitanie. Wysnuwam za włosy dzieci z łóżek...
- Is enybody in? Is enybody in? Is... enybody... innnnnn?
Święto rozpoczyna się jakby od nowa. Jedziemy na Eucharystię do Gorlic, miasta, któremu Kapitan Żbik uczynił krzywdę.
Spacerki. Trochę słońca w cały lesie. POPATRZ! OOOO! POPATRZ!
Czekam z drżeniem na innych. Jest Arasek, wreszcie, opowiada swoją historię z przebytą drogą. Szkoda, że nie zadzwonił, przecież byliśmy, ale przez to, że nie zadzwonił staje się bohaterem wieczoru. Już każdy - Laska, Wit i Ger, Pietruszki, Wszyscy! - będą patrzeć jak na personę, która wróciła z kampanii wschodniej, widział Moskwę... i dał radę, w nagrodę dmucha w ognisko i staje się strażnikiem ognia leśnego... choć ledwo żyje nie skarży się, kiedy nocą stuka łyżeczką w butelkę do "Na niebie ciągły ruch..."
Co za śpiew!
.... świetne rozmowy...
ogniska... śpiewają, grają, CO ZA CZAD!
Odstawiam narkotyki w postaci igieł i strzykawek wypełnionych ketonalem. Są w zamian zioła. Dużo ziół! Bardzo dużo ziół!
No i nie ma zasięgu telefonicznego. Ha! Ha! Co za frajda! Niech Mordor stuli pysk!
Spacery, rozmowy, ogniska, słońce, kiełbasa i WY.
Poznaję dwóch poetów, którzy odwiedzają Elronda. Przyglądam się ich elementom, a później swoim, porównuję czy mamy coś wspólnego, trochę żal: nie.
Śmiechu co nie miara. Dzieci brodzą w brodzie i w pstrągach. Jemy, palimy, wspominamy...
Kiełbasa przyjacielem człowieka.
Smutek, że Aras wyjeżdżać musi.
Kazik z tego powodu przeżywa pierwsze stany melancholijne, które w oparach ziół czepiają się mnie swym natręctwem.
Żegnamy się. Gero i Witek idą w jakieś dalekie strony. Laska znika na dzień. Oni wracają. Herbata smakuje jak nigdy.
Świetne mecze przed wyjazdem Araska, przedstawiciela Ducha Sportu, które zagroziły pseudo nałogom Witka. Zadyszka, ale jak pokazał, to pokazał! Zuch! Laska robi w zespole drużyny przeciwnej za mordercę o twarzy dziecka. Rajdy, podania, celne strzały... co za mecz!A wydawało się, że będzie letko. Polegamy. Jest świetnie!
Spiętrzenie przyrody i doznań powoduje, że nie jestem w stanie żadnego z nich dotknąć by nie przewrócić się o inne.
Każda minuta ma sens. Nie ma zmarnowanego czasu.
Gero wyjeżdża, Kazik w nim zakochany, to jego druga miłość, która nas opuszcza. Kochliwy chłopak.
Gero zabiera gitarę, która nie ma dla niego żadnego znaczenia... hehehe ... niestety musi.
Ostatnie ognisko i spacer. Gwiazdy. Niektórzy wspólnie widzą spadające gwiazdy, na znak.
Rano jeszcze mały występ folklorystyczny przed samochodem Elronda i baj...
Wyjeżdżamy wieczorkiem. Ostatni.
I mnie się podobało.
A teraz ostrzegam! Bedzie wiers.
Rado
wróciłem
z jabłkiem lata
czterdzieści i pięć
cherubin na górze
wymachiwał mieczem
na pożegnanie
dostałem odciski z ognia
i plaster na oczy
który jak się okazało
nie działa
w drodze
ona płakała
ja gwizdałem na złość
dzieci rodziły się w bólu
pomiędzy plastikową wędką
a groźnymi odgłosami żołądka
knułem zło
jak homar
myliłem drogi
a o zmroku zrobiłem postój
odszedłem na ubocze
przeciąć żyły kartą banko-matową
jednak sam nie wiem skąd
uratował mnie wieprzek
oddając życie na gulasz
którego smaku nie mogłem pamiętać
lecz który mógł mi przypominać
czarne oczodoły
drzewa z iskier
i drogę Nieznajową
gdyby ktoś chciał
mógłbym zabić
albo całować
jej wzrok
w którym tliła się
ostatnia łąka
zasypiając
jeszcze poczułem
spojrzenie anioła
trzymającego mnie
na odległość