Zainspirowany opowieścią Viatora...
Samolot Ethiopian Airlines z Kairu przez Chartum do Addis Abeby. Na miejscu od razu uderza zieloność i wilgotność. Mama Africa! Czarni taksówkarze próbują zedrzeć kasę z białego, ale arabskie nawyki targowania się po 10 minut bardzo się przydają - finalna cena jest ekstremalnie niższa. Aby nie tracić czasu na brzydką stolicę jedziemy z Elą (naszą współlokatorkę z Kairu) do Shashamane, centralnego węzła komunikacyjnego w Etiopii... czyli skrzyżowania czterech największych (i jednych z niewielu) dróg asfaltowych w kraju, miejscowość słynna z rastafariańskich imigrantów z Jamajki. W autobusie ciekawa rozmowa z Etiopczykiem, który obecnie mieszka w RPA, zaczynam częstować dzieci egipskimi batonikami, pierwsze uśmiechy od czarnych jak smoła maluchów i „rispekty” od rodziców. Przecieram oczy ze zdziwienia, cała trasa to rozłożyste drzewa, quasi-sawanna i... szałasy ze słomy jak z National Geographic, prawie zero betonu. Mamy szczęście, że pierwsza podróż to droższy mikrobus mknący po płaskim asfalcie, choć na pojedynczych siedzeniach „prasują się” po dwie osoby. Przerwa na siku, panowie leją na krzaki, panie... za krzakiem, uderza zupełne rozluźnienie obyczajów, muzułmanki (islam to 50 procent narodu i nadal rośnie) nie mają problemu, że zza zeschłej roślinki wszystko widać
. Pomimo długiej namowy jedziemy dalej i zostawiamy naszego nowego przyjaciela w Shashamane. W Etiopii podróżuje się maksymalnie do 18, po zmroku jazda samochodem jest kulturowo i prawnie zakazana, stąd zawrotna liczba mikro hotelików, czyli obsyfiałego pokoju z zarobaczonym łóżkiem. Na uszach Ijahman, gorąco, tłok i wyboista szutrowa droga – zaczynam czuć prawdziwą czarną Afrykę. Droga zmienia się w brązową papkę, spadła wielka ulewa, mamy opóźnienie. Jest już ciemno a my polami zmierzamy do zapomnianej i zapyziałej Dodoli, wioski-bramy do gór Bale. Przysypiamy, mamy za sobą dobę podróży: nerwową wyprawę na lotnisko w Kairze, lot, przystanek w Sudanie, lot, odprawa w Addis i już trzeci autobus (~400 km). W ostatnim momencie dogadujemy się, że musimy wysiąść w tym momencie, w półmroku autobus odjeżdża, zostajemy sami w środku jakiegoś tropikalnego gówna, w dodatku nietrzeźwi ze zmęczenia. Na szczęście tuż obok znajduje się hotelik - okazuje się, że to początek Dodoli, trochę dziwnie ale jest OK. Jest już ciemno, w pokoju jak w całej wsi nie ma prądu, przy świeczkach czytam w książce, że jutro wypada najważniejsze etiopskie święto Timkat. Idziemy do centrum wsi na piwo "Św. Jerzy", okazuje się, że palenie papierosów to bardzo niegrzeczne zachowanie. Krajobraz jest obłędny, tłumy murzynów łażą w ciemnościach bez celu tam i z powrotem, z generatorów leci bardzo oryginalna lokalna muzyka. Młodzi chłopacy tłumaczą jak znaleźć jutro miejsce ceremonii chrztu Jezusa, rzeka znajduje się na rogatkach wsi, do zobaczenia o 10 rano. Udaje się trafić do naszego pokoju (jest bardzo ciemno), psikamy Raidem materac i w końcu upragniony sen. Rano wioska wydaje się być zupełnie innym miejscem, jesteśmy trochę spóźnieni, cała wioska jest już na miejscu, gubimy się w labiryncie wiejskich przecinek, pytamy o święte miejsce, o celebracje, o rzekę, nawet o kościół... Finalnie jeden chłopak bardzo chce nam pomóc, prowadzi nas za wioskę do świętego miejsca, które niestety okazuje się miejscem kultu... muzułmańskiego. Trochę mu głupio, praktycznie nie gada po angielsku ale jest bardzo miły. Spotykamy dziadka, staromodny angielski, serdeczne powitanie, wymiana adresów (bardzo prosi o wysłanie mu listu z Polski), mówi młodemu gdzie mamy iść. 15 minut i jesteśmy... o kurde! Wszyscy na biało, bębny, księża z wielkimi parasolami, nad tłumem nerwowo latają jastrzębie. Święto jest tak ważne, że ludzie troszkę mnie ignorują (w jednej ręce dyktafon, w drugiej aparat), co jest tam zupełnie niespotykane, przez cały pobyt w Etiopii byłem w centrum zainteresowania wszystkich wokoło. Lekko znudzone dzieciaki zaczynają mnie łapać za ręce, głośno gadać, uśmiechać się, prosić o pieniądze - podchodzi szacowny dziadu z kijem i trzepie je po plecach, mnie prosi abym się „timkat”, trochę nie rozumiem ale OK. Tak jak wszyscy dostaje od księdza po twarzy wodą, jest trochę wesoło, ale ludzie się żegnają i inne takie. Rozpoczyna się część młodzieżowa, dzieciaki grają na bębnach śpiewają psalmy i Ewangelię. Mam w głowie refleksję, że to niesamowite jak daleko ich ryt odszedł od „oryginału”, po czym mam ubaw sam z siebie – jeśli coś odeszło, to raczej nasze słowiańskie chrześcijaństwo, Etiopia przyjęła chrzest w IV wieku, a samo etiopskie chrześcijaństwo niewiele zmieniło się o tych czasów! Młodych chłopaków interesuje mój tatuaż, pokazują swoje – krzyże hand-made stylem iście więziennym, opowieść o istnieniu prawosławnych w Polsce robi na nich duże wrażenie, gadamy o Haile Sellasie, Zachodzie i innych takich. Do wsi wracam z gościem, który wcześniej prowadził mnie nie w to miejsce, jest bardzo miły, spędza ze mną z 2 godziny, choć nie wiem co do mnie mówi, na koniec zabiera mnie do wioskowego fotografa, dają mi afrykańskie bębny i razem pozujemy do zdjęcia na mdłym tle
. Szwendamy się po różnych sklepach, punktach usługowych i dzień szybko się kończy. Wieczorem zamawiamy w „knajpie” wino, dostajemy klasycznego polskiego bełta, no to „letenachin"- amharskie zdrówko.
Prawosławna pieśń religijna
:
http://w284.wrzuta.pl/audio/4rUvSCR4ERz/etopia
Timkat w Dodoli: