AKT III: KAMIENIEC PODOLSKI I OKOLICE
Jazda do Kamieńca mija bez przygód, a po drodze oglądamy zza szyby, ale z dość bliska, ruiny zamku w Skale Podolskiej. Przejeżdżamy mostem przez Zbrucz i jesteśmy już na ziemiach, które utraciliśmy w okresie rozbiorów i które nigdy już do Polski nie wróciły.
Kamieniec Podolski - miasto-legenda i twierdza-legenda - z drogi prezentuje się mało ciekawie. Jakieś bloki, jakieś fabryki, kominy... Co to w ogóle jest, gdzie nas przyniosło? Wysiadamy na dworcu, dalej jest nie za miło. Idziemy szukać noclegu. Najpierw trafiamy pod jakiś hotel, gdzie spotykamy parę angielskich emerytów, a ci zachęcają, że super i że very cheap. Jako że very cheap okazało się być bodaj czterdziestoma dolarami za noc od osoby, grzecznie podziękowaliśmy i ruszyliśmy dalej. Szliśmy w upale, uginając się pod plecakami (co mnie podkusiło, żeby zabrać ten namiot?), długimi i szerokimi ulicami... wtedy jeszcze nie wiedzieliśmy, że mogliśmy skorzystać z marszrutki (coś w rodzaju prywatnego miejskiego transportu busami) na tej trasie. Leziemy jakąś ulicą, hotel, którego szukamy ma jakiś daleki numer, patrzymy, jak numery na domach powoli się zwiększają i gdy już się wydaje, że wiele nam nie zostało, za płotem rozpoczyna się ogród botaniczny, który oddala potencjalny hotel o kolejne kilkaset metrów.
Ale w końcu docieramy. Jest hotel. Pani trójek nie ma, ale może dać nam dwójkę, możemy za nią płacić, jak za dwójkę, a jak się zmieścimy - nasza sprawa. W pokoju jest jedno szerokie łóżko, spokojnie na dwie osoby i niewiele więcej. Ale, jako że cena jest dość przyjazna, M. decyduje się poświęcić i spać na karimacie na podłodze. Dowiadujemy się, że w cenie noclegu jest też śniadanie, zapowiadamy się od razu na trzy czy cztery noce i idziemy rzucić okiem na miasto. Tylko rzucić, bo już zapada wieczór.
I wtedy dopiero widzimy, o co chodzi z tym Kamieńcem i jak mylące było pierwsze wrażenie. Miasto jest bardzo oryginalnie usytuowane, rzeka Smotrycz płynie niesamowicie głęboko wyżłobionym jarem (dobre kilkdziesiąt metrów!) i wywija tu niemalże ósemkę. W jednym brzuszku ósemki stoi zamek, w drugim Stare Miasto, a za mostem rozpościera się wielkie i mało ciekawe Nowe Miasto, od którego to strony dociera się do Kamieńca. Idąc od naszego hotelu przechodzi się most na Smotryczu, spogląda w obłędnie głęboki kanion i już po chwili jest się w innym świecie. Bo Stare Miasto momentami wygląda tak, jakby nic w nim się nie zmieniło od kilkuset lat. Baszty, bramy, kilkanaście świątyń różnych wyznań (kościoły katolickie, cerkwie prawosławne i greckokatolickie, katedra i kościółek ormiański...), ratusze polski, ruski i ormiański, stary bruk, jakieś ogromne koszary, kilka kawiarenek i barów, zejścia stromymi schodkami nad Smotrycz... Niesamowity kompleks, po którym chodziliśmy przez kilka dni, co chwilę odkrywając coś nowego, zachodząc na tyły rozwalających się murów klasztoru, wchodząc na przypadkowo otwarte dziedzińce nieczynnych kościołów, badając, ile jest mostów przez rzekę.... Co ciekawe - zamek zwiedzają tłumy turystów, ale po Starym Mieście łazi mało kto, a już wieczorem, poza pizzerią i sklepem, wygląda faktycznie niemal jak wymarłe. Z placu schodzimy, mijamy dwa kościoły, wysokie mury i zaraz jesteśmy na Moście Tureckim, którym prowadzi droga do zamku. Zamek to oczywiście twierdza pamiętna z lekcji historii, z kart i filmowej wersji "Pana Wołodyjowskiego". Ciężko nie zachwycić się tymi murami, urodą baszt i całym położeniem i otoczeniem twierdzy. Kupujemy piwo, siadamy na murach miasta i gapimy się na zamek pod gwiazdami i księżycem. Na dobrą sprawę w ten sposób spędzamy każdy wieczór.
Jeśli chodzi o zamek, to te wspaniałe mury kryją mało imponujące wnętrze. To budowla typowo obronna, nie ma tu wspaniałych komnat i sal balowych, raczej jakieś cele, baraki czy wyjście na blanki. Na ruinach Małej Wieży, która faktycznie została wysadzona w czasach obrony zamku przed Turkami przez Wołodyjowskiego i pierwowzów Ketlinga, śpiewamy razem z M. znaną pieśń"W stepie szerokim", znaną też jako "Pieśń o Małym Rycerzu". Irytuje za to zamkowe minimuzeum - oczywiście nie jest to muzeum wojska polskiego, ale na cos takiego przygotowani nie jesteśmy. Diabli wiedzą, czy było to muzeum tutejszego przemysłu, czy co, ale eksponatami były tam na przykład kable, torby z targowiska czy zdjęcia Janukowycza.
Słówko o samym hotelu - za budynkiem znajdował się taki miniogródek, a w nim drewniane chatki ze stolikami (można było tam jeść śniadanie), minibasen, jakiś potoczek, ale największym hitem był trzymany w klatce... niedźwiedź! Wyglądał dość biednie, toteż często przychodziliśmy z nim pogadać, karmiliśmy jabłkami itp. Chciano nam go nawet sprzedać, ale nie skorzystaliśmy z okazji.
A któregoś wieczoru przekonaliśmy się, że jednak prawo się na Ukrainie zmieniło. Nie można już pić alkoholu w miejscach publicznych. No katastrofa. Oczywiście dowiadujemy się o tym w lekko dramatycznych okolicznościach - siedzę sobie na obrzeżu parku grzecznie piję piwo, a z nieoznakowanego samochodu wychyla się jakiś koleś i nawija o mandacie. Z dziesięć minut trwały negocjacje, zaproszenie na komisariat itp., zanim w końcu typ zainkasował dwadzieścia hrywien i pojechał w długą.
Jak pisałem, po mieście chodziliśmy kilka dni, odkrywając zabytkową drewnianą cerkiewkę, plac zabaw pod wiszącą skałą czy skrót do naszego hotelu. Ale w międzyczasie zrobiliśmy też dwie wycieczki. Pierwszym celem był nie mniej legendarny od kamienieckiego zamek w Chocimiu. Do Chocimia z Kamieńca jedzie się autobusem niecałą godzinę. Kierowca autobusu, usłyszawszy, że jedziemy do zamku, obiecał wysadzić nas w odpowiednim miejscu. Wysadził nas na jakimś totalnym zadupiu, między wiejskimi domkami i wytłumaczył, iż wysiadająca w tym samym miejscu babinka zaprowadzi nas do zamku. Staruszka prowadzi nas przez zagrody, przez jakiś sad ("Tu możecie spokojnie sobie zrywać jabłka, właściciel sadu już nie żyje"), po czym faktycznie stajemy u stóp jakiejś bramy. Babcia żegna się z nami miło, a my przechodzimy przez bramę i stajemy na terenie zamku.
Zamek składa się z zamku właściwego i przedzamcza z mostem zwodzonym i kilkoma basztami. Mury robią jeszcze większe wrażenie niż te kamienieckie - tam było dość rozlegle i szeroko, a tu jest jeden monstrualnie wysoki, wąski i punktowy blok, wyglądający na niemożliwy do zdobycia.
Wchodzimy do zamku, pytamy o bilety, a gość robi dziwną minę. Jak to, nie kupiliście biletów przy głównym wejściu? Dopiero do nas dochodzi, że babcia poprowadziła nas jakąś tajną lewą ścieżką i gdybyśmy nie byli nadgorliwi, spokojnie byśmy teraz weszli za darmo. Ale co tam, dziesięć hrywien nie majątek. Zamek w środku jeszcze bardziej pusty niż w Kamieńcu. Na wieżę nie wpuszczają, bo ktoś ostatnio z niej spadł, wszystkie pomieszczenia pozamykane, bo po co je otwierać. Znaleźliśmy jakieś wejście do podziemia, było otwarte chyba przez zupełny przypadek. Z miniaturowych okienek w murach kapitalne widoki na ogromny już w tym miejscu Dniestr, bo zamek stoi nad samym brzegiem. Wychodzimy z zamku, jemy coś i próbujemy zejść nad rzekę, a tam... wypożyczalnia rowerów wodnych! To znaczy jeden znudzony gość w kąpielówkach i dwa rowery. Smutny młody człowiek zapodaje jakąś zbójecką cenę, ale niezrażeni płacimy i pływamy sobie po Dniestrze godzinkę, oglądając zamek z zupełnego dołu - w tym momecie wydaje się on jeszcze bardziej potężny.
Zaliczywszy zatem zwiedzanie rzeczne, próbujemy dostać się z powrotem do Kamieńca, ale tym razem musimy w tym celu dotrzeć do centrum Chocimia. Upał nas niemal zabija, a idzie się strasznie długo. Po drodze za to oglądamy ciekawe plakaty, namawiające do wstąpienia do armii oraz oblewamy sobie głowy wodą ze studni, a nawet napełniamy nią kapelusze przed założeniem je na łeb.
Celem drugiej wycieczki były Czerniowce, stolica Bukowiny. Miasto już mocno rumuńskie w klimacie, dominują jasne kolory - głównie żółty i niebieski. Jest czyściej, budynki się nie rozwalają (fakt, są też sporo młodsze). W. i ja z sympatią uznajemy miasto za miłe i eleganckie, M. ma chyba zły humor albo jest starym marudnym dziadem i nic mu się tu nie podoba. Oszałamiających zabytków nie ma, miło jest po prostu spacerować sobie po śródmieściu. Docieramy również do wielkiego kompleksu pałacu metropolitów bukowińskich, w którym obecnie mieści się uniwersytet. Co ciekawe, kłębią się przed nim dzikie tłumy studentów, chcących złożyć dokumety czy coś w tym rodzaju, wpuszcza się ich partiami po kilku - ale turystów wpuszczają bez problemu, jeśli tylko przecisną się przez ową rzeszę. Innym kolorytem jest oddział młodych małżeństw, które wybrały to akurat miejsce na swoją ślubną sesję zdjęciową - jest ich tam naraz z pięć! (Potem podobne obrazki widzieliśmy też w Kamieńcu)
Z Kamieńca mieliśmy udać się do Odessy. Pociąg kursuje co dwa dni i na tydzień do przodu nie było już biletów, więc spróbowaliśmy poszukać pociągu w Czerniowcach, ale też nie zostało to uwieńczone sukcesem. Kupiliśmy za to bilety na autobus z Czerniowców do Odessy (chcieliśmy wsiąść do niego w Kamieńcu, ale kupno biletu na trasę Kamieniec-Odessa nie było w Czerniowcach możliwe). Autobus miał jechać całą noc, po przygodach z tutejszym transportem baliśmy się trochę o warunki infrastrukturalne, ale wierzyliśmy że na takie dłusze trasy to chyba puszczają jacyś lepszy sprzęt. Naiwni.
Kolejnego dnia pożegnaliśmy się z Kamieńcem Podolskim, chyba najmilszym i najbardziej klimatycznym miastem podczas naszej wędrówki i ruszyliśmy na rzeczony autobus.
_________________ In an interstellar burst
I am back to save the Universe.
|