Oj prawda, dawno się tyle strachu nie najadłam!
Peregrin Took pisze:
Co za słownictwo, młoda damo!
Zawstydzasz mnie Waćpan dziś już po raz wtóry!
Ok, ciąg dalszy:
Dzień 2
Pobudka o 8 rano.
A ja myślałam, że urlopy są od tego, żeby się wyspać... Elka zaplanowała jakąś długą trasę. Zdałam się na jej plany, bo ona zna te okolice dobrze, choć dziwnie się czuję w roli osoby, która w tak małej grupie idzie na ślepo tam, gdzie ktoś jej każe.
Ruszamy na tę górę, u stóp której mieszkamy - czyli Rawkę Małą i potem Wielką. Krótko idziemy razem, szybko się rozdzielamy. Powód? Zaczęło być pod górkę, hehe. A to oznacza drastyczne spowolnienie mojego tempa. Uprzedzałam przed wyjazdem 100 razy, że chodzę tragicznie!
Umawiamy się, że spotkamy się na szczycie. Odpowiada mi taki układ, jest zdecydowanie mniej stresujący.
Trochę drogi przez las, gdzie mieszkają trolle
i zaczynają się pierwsze widoki, przyozdobione jarzębiną na pierwszym planie.
Wraz z nimi zaczynają się pierwsze jagody. Mniam!
Wychodzę w końcu powyżej linii drzew i słynne bieszczadzkie przestrzenie mogę wreszcie podziwiać na własne oczy.
Są p i ę k n e, nie tylko, że mnie nie zawiodły, ale nawet przerosły moje oczekiwania! Niebo! I coś o czym muszę koniecznie napisać - wszędobylskie bieszczadzkie trawy! Max gwiazdek, moja miłość od pierwszego wejrzenia!
Dziwi mnie tylko jedna rzecz. Zawsze myślałam, że Bieszczady to góry raczej bezludne. A tu kupa turystów, w Tatrach w lipcu nie widziałam tylu, co teraz tutaj! Kolejne dni przyniosą jeszcze większe tłumy... Wkurzało mnie to o tyle, że włazili w obiektyw, kiedy człowiek chciał robić zdjęcia samej przyrodzie.
Ale przy odrobinie uporu udawało się i to.
Na szczycie Małej Rawki Ela zapytana, czy długo na mnie czeka, odparła, że jakieś pół godziny.Jestem zdziwiona, że tak krótko
. Dalej idziemy już razem, Wielka Rawka nie jest dużo dalej ani dużo wyżej.
Widoki coraz piękniejsze. Dowiaduję się, że kolejnym celem wyprawy jest Krzemieniec. Dalej szlak prowadzi przez las i widoki niestety znikają.
Dochodzimy do Krzemieńca i słupa - granicy Polski, Ukrainy i Słowacji, i mamy z tego faktu niezłą radochę. Zwłaszcza ja, bo pierwszy raz jestem w tak szczególnym punkcie. Teraz mogę się pochwalić, że w ciągu jednego dnia przeszłam na piechotę przez 3 kraje!
Teraz Ela informuje mnie, że dalej chce iść szlakiem niebiesko-czerwonym szczytami do Rabiej Skały, co wg przewodnika oznacza 5 godzin trasy. Na co ja ją informuję, że 5 godz. wg przewodnika to w moim wykonaniu jest prawdopodobnie 10. Jest jednak jeszcze wcześnie, bez sensu byłoby wracać, więc decydujemy się iść.
Droga wiedzie głównie przez las, znowu mało widoków (ale jak już są, to rewelacyjne), za to polanki przytrafiają się pyszne.
Uświadamiam sobie, że jak na tak długą trasę, wzięłam ze sobą stanowczo za mało picia. Na szczęście wszędzie jest mnóstwo jagód, malin i jeżyn, więc udaje mi się przez jakiś czas zaspokajać pragnienie.
Dopóki idziemy głównie w dół, wszystko jest ok. Niestety, przy którymś kolejnym podejściu pod górę siły zaczynają mnie opuszczać. Mój beznadziejno-kondycyjny organizm toleruje zasadniczo tylko jedno wejście na górę w ciągu dnia. W pewnym momencie owoce się kończą i robi się naprawdę źle... a ja zaczynam być zła, że się dałam w ten szlak wrobić i uwierzyłam, że ciężko to będzie tylko do Rawki, a potem to już łagodnie i przeważnie w dół. Przy wchodzeniu na Czoło miałam nadzieję, że to już Rabia, niestety spotkało mnie srogie rozczarowanie. Zostałam daleko w tyle i naprawdę nie miałam już sił... Na szczycie Ela na mnie czekała i poinformowała, gdzie jesteśmy. Kiedy przed moimi oczami ukazało się faktyczne podejście na Rabią, nie miałam pojęcia, jakim cudem zdołam tam wleźć, choć obiektywnie wysoko bynajmniej nie było. Znowu zostałam w tyle.
Na szczęście znów pojawiły się maliny. Niesamowite, jakiego te małe owocki dodały mi pałera. Sama nie wiem kiedy znalazłam się na Riabej. Gdzieś po drodze znalazłam Elkę na jakimś tarasie widokowym. Przynajmniej było tu pięknie!
Po dojściu na szczyt wyglądałam już tylko szlaku w dół. Niestety, przyszło kolejne rozczarowanie. Słowacka Riaba Skala wbrew moim oczekiwaniom okazała się nie być jeszcze wcale polską Rabią Skałą, trzeba było iść dalej, szczęśliwie nie było już tutaj dużej różnicy poziomów.
Wokoło sporo jagód. Posilam się nimi i tylko dzięki nim jeszcze żyję. Ela zła, że tracę na nie czas (późno się zrobiło wg niej), a ja wiem, że bez nich nie przeszłabym 1/10 dzisiejszej trasy w ogóle.
Dochodzimy w końcu do szlaku żółtego wiodącego do Wetliny i tu dopiero zaczyna się stres! Drogowskaz mówi, że przed nami 3 godz. drogi! A Ela od początku była przekonana, że 45 min. Gdzieś znalazła takie info, teraz sama nie mogła sobie przypomnieć, gdzie. Widzę autentyczną panikę na jej twarzy, więc wiem, że tym razem już nie ściemnia. Ja jednak poprzysięgam kupić sobie własną mapę i nigdy już nie wierzyć jej ani jej głupiej mapie pozbawionej poziomic. Ela uparcie chce pokonać ten odcinek w 45 min i narzuca tempo. Ja nie jestem w stanie iść szybciej, niż idę, więc mam to gdzieś i jestem wkurzona. Niestety, wciąż co jakiś czas trafiają się podejścia w górę. Jestem załamana. Moje postanowienie kupna mapy umacnia się. Elka mnie popędza, a mi w pewnym momencie wysiada kolano. Potworny ból i przekonanie, że nie dam rady zrobić ani kroku dalej i przyjdzie spędzić mi tu noc. Jakoś się jednak posuwam do przodu, jęcząc i wyjąc i ból powoli zaczyna ustępować, po to, żeby co jakiś czas powracać. Okazuje się, ku mojej rozpaczy, że przed nami jeszcze kilka gór (ok, niewielkich górek, ale ja już naprawdę nie mogę). Na Jaworniku odbijamy w szlak zielony i schodzimy wreszcie do Wetliny. Gdzieś po drodze tym razem Eli wysiadają kolana i to oba. W dodatku trwalej, niż moje i dają jej się we znaki jeszcze przez kolejne dni. Przez cały czas panikuje ona, że nie będziemy miały czym wrócić. Ja jakoś jestem spokojna, tak naprawdę wcale nie jest jeszcze późno, na pewno jeszcze jeżdżą jakieś busy, a jak nie, to zawsze można łapać stopa. Inna rzecz, że po całodziennym żywieniu się jagodami wyglądam trochę jak wampir i wątpię, czy ktokolwiek chciałby się zatrzymać
.
Na przystanku okazuje się, że za pół godziny mamy normalnego PKSa. Dowiaduję się od stojących tam ludzi, że niedaleko jest jeszcze czynny sklep. Elka znowu panikuje, że jak tam pójdę, to nie zdążę na autobus, a ja za grosz już nie pojmuję jej irracjonalnego strachu. Idę, robię zakupy i wracam, tymczasem przyjeżdża nadprogramowy bus. Wiem, że jak na niego nie zdążę, to będzie bardzo zła, więc biegnę i dopadamy go. W środku okazuje się być już pełno ludzi i kierowca oznajmia, że weźmie nas, ale któraś musi jechać w bagażniku.
Po pierwszym szoku dochodzę do wniosku, że to może być fajne doświadczenie i zgadzam się na ochotnika. Ela idzie ze mną i kierowca pakuje do bagażnika nas obie. Niestety, ku mojemu rozczarowaniu, bagażnik okazuje się nie być zamkniętym, czarnym pomieszczeniem, a jedynie tyłem busa, wolnym miejscem za siedzeniami, w którym ustawiono dwa taborety, telepiące się na zakrętach.
Wracamy do schroniska. Elce znowu nie chce się nic jeść, ale ja, głodna jak wilk idę spytać, czy nie mają jeszcze czegoś ciepłego do jedzenia, mimo, że oficjalnie obiady wydawane są tylko do 20. Dowiaduję się, że owszem, krokiety. I tak oto udaje mi się załapać na obiad, na który nie miałam już nadziei.
cdn...