Miles Teg pisze:
Masz to w jakiejś większej rozdzielczości?
Oczywiście, proszę bardzo:
http://img214.imageshack.us/img214/6238/dscn8650.jpg
http://img214.imageshack.us/img214/4397/dscn8689.jpg
http://img252.imageshack.us/img252/2112/dscn8780a.jpg
A swoją drogą, obiecałam trochę powspominać, więc wspominam:
Pierwszy mój wyjazd w tamte strony (i w ogóle w góry, no, nie licząc Świętokrzyskich) to były kolonie, również moje pierwsze, rok jakiś 86 zdaje się. W Srebrnej Górze. Pamiętam, jak po powrocie kłóciłam się z babcią, bo ona twierdziła, że najpiękniejsze góry w Polsce to Tatry (w innych chyba nie była), a ja nie wyobrażałam sobie, że może być coś piękniejszego od Sudetów (też innych w zasadzie nie znając
). Poza tym niewiele pamiętam.
Łąka niedaleko miejsca, gdzie mieszkaliśmy - miejsce sielankowe i przez nas uwielbiane, z którego roztaczał się piękny widok na odległe pola. Mimo, że już bardzo zatarte w pamięci to do dziś pozostaje w mojej świadomości jako taki archetyp górzystej sielskości. Rosło tam jakieś drzewo owocowe, z którego owoce (jabłka? czereśnie?) kradliśmy ze smakiem.
Cmentarz, który na mnie, całe życie mieszkającej koło jednego, nie robił specjalnie wielkiego wrażenia. Za to robił olbrzymie na pozostałych dziewczynkach z grupy i pewnego dnia namówiły panią wychowawczynię na udanie się tam po zmroku. Zaliczyłam w ten sposób swoją pierwszą nocną wyprawę na cmentarz. Trzeba przyznać, że w ciemnościach to wszystko wyglądało dużo bardziej niesamowicie niż za dnia. Odczytywanie w takich warunkach napisów na nagrobkach, czasem przysłoniętych trawami było szczególnym przeżyciem dla nas, dzieciaków. Dziewczyny szły zafascynowane ale i pełne napięcia i strachu. Cały czas gadały o duchach. Schowałam się za drzewo, wyskoczyłam na nie z dzikim rykiem. Wrzasku narobiły na całą okolicę, a ja byłam cała szczęśliwa, że kawał się udał.
No i przede wszystkim forteca! Ciekawa jestem, czy dziś zrobiłaby na mnie takie samo wrażenie, jak wtedy. A wtedy zrobiła kolosalne! Najpierw sama droga, wąska ścieżka i po obu stronach przepaści, niezbyt wielkie, ale zawsze.
A sam fort - miejsce tajemnicze, groźne i niewiarygodne, jeszcze długo potem mi się śniło po nocach wraz z zielenią, która je obrastała. Czułam się jak bohaterka filmu przygodowego, która właśnie dokonała niezwykłego odkrycia.
Szczeliniec Wielki - zawieźli nas tam wtedy i zakochałam się w nim totalnie. Wtedy postanowiłam sobie, że na pewno jeszcze kiedyś tam wrócę.
I wróciłam. W 98 pojechałam z mamą na wakacje do Kudowy Zdroju.
Szczeliniec został odwiedzony przez nas obowiązkowo. Starszy mój wiek w niczym nie osłabił wrażeń zapamiętanych z dzieciństwa. Chyba tym razem cieszyłam się tym miejscem nawet bardziej, bo niezwiązana koniecznością trzymania się grupy, mogłam łazić gdzie chciałam i tyle czasu ile chciałam spędzać w najfajniejszych zakamarkach. Z pierwszego pobytu zapamiętałam głównie wąskie ścieżki między wielkimi skałami, teraz zwracałam uwagę także na niższe skalne formy, korzenie itp. elementy krajobrazu. Podziw, że takie coś może istnieć, odzew patriotycznej dumy, że istnieje właśnie w naszym kraju, magia, zabawa, zachwyty i zauroczenie - oto, co mnie tam dopadało.
Na fali podobnych klimatów odwiedzamy jednak też kraj naszych sąsiadów - czyli czeski Adrspach. Tutaj dech w piersiach zostaje nam zaparty jeszcze bardziej, choć szkoda trochę, że musimy trzymać się wycieczki i przewodnika i nie ma szans spenetrować wszystkich kątów, które by się chciało.
Jeśli chodzi o miasta, to był to taki czas, kiedy nie bardzo zwracałam na nie uwagę. Parę rzeczy jednak wbiło mi się w pamięć.
Kudowa - palmy i kaktusy rosnące normalnie w ziemi w parku zdrojowym dostarczały mi wiele radości. Kaplica Czaszek w okolicy - robiła wrażenie! Kochałam gdzieś w drodze często mijany romantyczny opuszczony nawiedzony dworek...
Duszniki - kolorowa fontanna - możecie się ze mnie śmiać - ale podobała mi się! Park ładny, ale miał w sobie jakiś chłód w atmosferze. Nie wiem, może dlatego, że to pogoda w owym dniu była chłodna i deszczowa... Tych miejsc, co je Gero tak lubi, to nawet nie widziałam...
Wambierzyce - imponująca Bazylika, nie mam już teraz pojęcia, z jakiego powodu obejrzana przez nas tylko z zewnątrz i całkiem ciekawa Droga Krzyżowa.
Most w Lewinie - nie wiem, co on w sobie takiego miał, ale silnie mentalnie przyciągał, uwielbiałam go.
Szlak przez Skalne Grzyby - no jak tu się nie zachwycić rosnącymi w lesie pojedynczymi skałami, które faktycznie mają irracjonalny kształt wielkich grzybów?
Wędrówka na Piekielną Górę z Polanicy do Szczytnej i spotkanie z prawdziwym strażnikiem piekieł. Na początku szlaku, wkrótce po zagłębieniu się w las, przyplątał się do nas duży, czarny pies o złym spojrzeniu. Towarzyszył nam, przez jakiś czas jedynie plącząc się podejrzanie i niepokojąco wokół nas. Trwało to dopóki szłyśmy grzecznie prościutko do środka Piekła. W pewnym momencie jednak, nie pamiętam już zupełnie, po co, cofnęłam się jakiś kawałek do tyłu. Wtedy strażnik przystąpił do ataku. Pobiegł za mną, dopadł mnie, nie pamiętam już, czy on mnie przewrócił, czy sama się przewróciłam, warczał, wyszczerzył zęby a ja leżałam i krzyczałam. Moja biedna, spanikowana mama, nie wiedząc co robić, wyjęła przygotowane na drogę kanapki z szynką i jedną dała jemu, żeby zajął się jedzeniem kanapki, a nie mnie. Nawet poskutkowało. Potem, kiedy szłyśmy dalej prosto do celu, zachowywał się w miarę spokojnie, tyle że my zaczęłyśmy się go naprawdę bać i nie miałyśmy pojęcia, jak się go pozbyć. Zaczęłyśmy się zastanawiać, czy ta kanapka to był dobry pomysł i czy on teraz za nami nie lezie, licząc na następną. Jednak nie o to mu bynajmniej chodziło! Jego zadaniem było dopilnować, byśmy do piekła dotarły i już stamtąd nie wróciły. Bo o ile z wredną satysfakcją wypisaną na podłej mordzie odnotował nasze wejście na szczyt Piekielnej Góry, to kiedy zaczęłyśmy z niej schodzić, grzeczność jego skończyła się definitywnie. Dostał nawet drugą kanapkę, ale tym razem pomogło to tylko na tę krótką chwilę, przez którą ją pożerał. Potem atakował już cały czas i musiałyśmy wziąć kije i bardzo pilnować, żeby zębami łapał je, a nie nasze nogi. Trwało to całą drogę aż do Szczytnej a my byłyśmy już nie na żarty przerażone, zmęczone i pełne zwątpienia, czy on się kiedykolwiek odczepi. Jednak kiedy przekroczyłyśmy szosę Szczytnej, opuszczając diabelski szlak i jego rewir, stracił najwyraźniej swą władzę nad nami i zawrócił do swoich piekielnych czeluści. Z niedowierzaniem oddychałyśmy z ulgą.
Ogólnie już wszystkich tras z owego pobytu nie pamiętam, ale region ten zapadł mi w pamięć jako kraina niesamowitych skalnych tarasów, fantastycznych skalnych kształtów i najbardziej błogich, sielskich łąk pod słońcem. A wszystko to takie jakieś w sam raz na moją kondycję. Pozwoliłam jej się uwieść!
Powrót. Tego dnia wieczorem rozpętała się najpiękniejsza, najbardziej nieziemska burza, jaką kiedykolwiek dane mi było oglądać. Jechałyśmy nocnym pociągiem, podziwiałyśmy z okien najdziksze, najtłustsze błyskawice świata, wyjąc i piejąc z zachwytu. Bawiłyśmy się świetnie, nie mając wówczas pojęcia, czego jesteśmy świadkami. Godzinę później most, po którym przejeżdżał nasz pociąg, już nie istniał. Tak rozpoczęła się owa pamiętna, wielka powódź, która zalała Ziemię Kłodzką. Pomyśleć tylko, że rozważałyśmy przedłużenie pobytu... Opatrzność czuwa nad głupimi, zawsze sobie to powtarzam po powrocie z różnych wojaży, ale wtedy nabrało to szczególnie mocnego sensu...