No to coś skrobnęłam:
We Wrocławiu spędziłam w sumie dwa dni na zwiedzaniu.
Zaczęłam od wspomnianego wcześniej Hydropolis, potem się przeprawiłam na drugi brzeg Polinką - dla samej frajdy skorzystania z takiego środka transportu i udałam się do ZOO. Właściwie to od początku najbardziej o to mi chodziło - bardzo chciałam zobaczyć słynne Afrykarium. No i udało się, choć obowiązkowe 2-3 godz. w kolejce odstać musiałam. Afrykarium było tego warte, choć zdecydowanie lepiej by się je odwiedzało poza sezonem, kiedy nie byłoby takich tłumów. W rezultacie nie starczyło mi czasu na zwiedzenie całego zoo. W szczególności do ptaszarni nie udało mi się dotrzeć przed zamknięciem.
Ogólnie jednak jestem pod wrażeniem tego, jak bardzo się tam zmieniło. Poprzednio byłam tam ok. roku 1990 i wtedy to zoo to był obraz nędzy i rozpaczy, nawet jak na tamte czasy. Najbardziej zbulwersowana byłam wówczas losem tego nieszczęsnego lwa:
Teraz jest super!
Potem poszłam do Fontanny i najbardziej podobała mi się Pergola dookoła niej - super miejsce.
W samej fontannie jakieś kolory już było widać, ale na żaden specjalny pokaz się nie załapałam, co w sumie jest dziwne, bo teoretycznie powinno coś być, zwłaszcza, że to weekend był. Chciałam zwiedzić ogród japoński, ale ten okazał się być już zamknięty, więc tylko pooglądałam to, co było widać z zewnątrz.
W pobliskim parku trafiłam na ciekawy drewniany kościółek.
I to by było na tyle jeśli chodzi o dzień pierwszy, z założenia zielony.
Dzień drugi przeznaczyłam na zabytki, czyli łażenie po Starym Mieście - takie plątanie się po ulicach gdzie oczy poniosą, bez konkretnych planów i ściśle określonych celów.
Trudno by mi teraz nawet było odtworzyć dokładnie swoją trasę. Mogę tylko powiedzieć, że mi się bardzo podobało.
Rano, z racji niedzieli, byłam w kościele św. Henryka w okolicach dworca. Okazał się być bardzo ładny.
A potem poszłam już w stronę Starówki, po drodze plącząc się trochę po Parku Staromiejskim.
Później kręciłam się tu i tam, wsadziłam nosa do pięknego kościoła pw św. Stanisława, Doroty i Wacława:
Ogromne wrażenie zrobił na mnie ratusz - zupełnie go nie pamiętałam i nie miałam pojęcia, że ma takie wypasione gotyckie detale. Cudo!
Minęłam wieżę widokową z Mostkiem Pokutnic, rozważając, czy na nią nie wleźć. Ostatecznie stwierdziłam, że nie chce mi się drapać tak wysoko. A potem skusiłam się na wieżę widokową bazyliki św. Elżbiety, która ostatecznie okazała się być znacznie wyższa od tamtej.
Lazło się tam bez końca po schodach ciasnych, ciemnych i klaustrofobicznych, ale widoki były tego warte.
Na rynku załapałam się też na koncert na rzecz wolnej Białorusi, jakiś ichniejszy chór śpiewał, bardzo mi się podobało, więc trochę postałam i posłuchałam. Rzucił mi się w oczy dość groteskowy kontrast między tymi pieśniami, za którymi stał prawdziwy ból i dramat tego narodu, a unoszącymi się gdzieś nad nimi totalnie beztroskimi i sielankowymi mydlanymi bańkami puszczanymi gdzieś nieopodal.
A potem poszłam na Ostrów Tumski, ale jeszcze wcześniej minęłam zabudowania uniwersyteckie i zachwyciłam się bajeczną, elficką wręcz bramą.
Na wieży matematycznej nie byłam, a potem żałowałam, kiedy poczytałam trochę na jej temat.
W okolicy minęłam taki bajecznie wypasiony kościół pw. Najświętszego Imienia Jezus:
I takie coś przyuważyłam na chodniku. Uwielbiam takie!
Na Ostrowie udałam się oczywiście do Archikatedry, też piękna, i obudziła we mnie pewne odległe skojarzenia z Wawelem.
A po wyjściu wstąpiłam tam, gdzie już od dawna potrzebowałam - do szaletu miejskiego. I tu przeżyłam szok, ujrzawszy w tak nieszlachetnym miejscu wielką ścianę wymalowaną całą w wielkie kwiaty Mignona. Godzi się? Nie godzi? Ot, miałam dylemat.
Most na wyspę mnie zawiódł. Jedną z bardzo nielicznych rzeczy, które pamiętam z poprzedniej bytności we Wrocławiu, to świetny, klimatyczny most, przez który codziennie przechodziłam, chociaż obecnie nie mam pojęcia, który to mógł być. Miałam nadzieję, że właśnie ten wiodący na Ostrów, ale okazało się, że jednak nie. Za to ten okazał się być nie tylko okłódkowany, ale i otrampkowany.
A potem to już wróciłam do hotelu.
Z poprzednich pobytów, zwłaszcza pierwszego, Wrocław utkwił mi w pamięci jako miasto dziwacznej, nietypowej architektury. Wtedy rzucały mi się w oczy takie cuda, jak bloki z okrągłymi oknami (absolutna niezwykłość jak na tamte szare czasy) i sama już nie pamiętam, co jeszcze. Nie wiem, gdzie one wszystkie były. Tym razem niczego podobnego nie widziałam. Szkoda.
Słynne wrocławskie krasnale zaskoczyły mnie swoją wielkością. Spodziewałam się, że są większe, takie jak powiedzmy przeciętne krasnale ogrodowe, nie sądziłam że to będą aż takie maluchy. Ale sprawiało mi ogromną radość, ilekroć któregoś napotkałam.
Na koniec wspomnę jeszcze jeden drobiazg. Stołowałam się głównie w galerii przy dworcu, gdyż niedaleko niej mieszkałam, a w ciągu dnia łażenia i zwiedzania szkoda mi było czasu na jedzenie, pozwalałam sobie na nie dopiero wieczorem. W każdym razie jest tam jedna świetna knajpka wegańska. Nie jestem wege, ale dla takich bajecznych naleśników, jakie tam dają, mogłabym zostać.
Niezmiernie żałuję, że ta sieć ma w Polsce chyba tylko ten jeden oddział, we Wrocławiu.
I to by było chyba na tyle…