Na drugą połowę listopada mam zaplanowaną wyprawę. Największą z dotychczasowych. Niestety, muszę zrezygnować z wyjazdu (przynajmniej na razie), bo nie jestem w stanie wyjechać na 16 dni. Mam jednak 7 dni wolnego plus długi weekend z okazji święta Dziękczynienia. Siadam przed komputerem, zaczynam szukać i od samego początku ciągnie mnie zdecydowanie w kierunku zachodnim. W końcu, kiedyś powiedziałam sobie, że jeszcze tam wrócę. Pora dotrzymać słowa. Kupuję bilety do Reno w Nevadzie. Loty z wschodniego wybrzeża na zachodnie wychodzą najtaniej w konfiguracjach : NYC-Las Vegas/Reno, Newark-Las Vegas/Reno, ewentualnie te same lotniska docelowe przy wylocie z Filadelfii. Do tego, wynajęcie auta poza Kalifornią zawsze jest tańsze, zatem Reno to dobry pomysł. Wychodzi na to, że w ciągu zaledwie miesiąca poznam świat kasyn w trzech różnych miejscach. W piątek jadę do pracy już z bagażem, wieczorem po 19 mam lot liniami Jet Blue. Jedne z moich ulubionych linii trochę mnie zaskakują. Jako jedyne linie niskobudżetowe mają dwa bagaże nadawane za darmo. Do czasu. Do końca wahamy się, czy zabrać namiot - czy lepiej płacić za jego transport 50$ w dwie strony, czy kupić jakiś na miejscu i zostawić go za sobą? Może jednak będziemy spać w aucie, w końcu mamy w tym zakresie całkiem znośne doświadczenia. Ostatecznie nie bierzemy namiotu, mamy dwa małe plecaki i dwa śpiwory. Lot 6h – trochę śpię, trochę czytam, nie jest najgorzej. W Reno wita nas noc/późny wieczór. Już na lotnisku rzędy maszyn i świecących ekranów. Kowbojskie kapelusze, mroźne, zimowe, ale pachnące powietrze. W Nowym Jorku jeśli czuje się coś w powietrzu, to nie jest to nic dobrego. Na lotnisku, plakaty przypominają nam o jedynym z celów podróży – Lake Tahoe. Plan zakłada wynajęcie auta następnego dnia rano, potem 4h/5h jazdy do Yosemite National Park, powrót do okolic Reno i odpowiednio : Carson Valley, Lake Tahoe i Virginia City – miasteczko w stylu dzikiego zachodu, które jak wiele innych znanych ze swojej świetności w czasach gorączki złota/srebra, dziś doskonale radzi sobie marketingowo i zarabia na turystyce. Na lotnisku czekamy na busa, który podwozi nas do Golden Nugget Casino Resort, gdzie spędzamy noc. Rano budzę się sporo przed świtem i już nie zasypiam. Różnica trzech godzin względem wschodniego wybrzeża będzie dawała o sobie znać przez najbliższe trzy noce.
O 10 odbieramy auto i idziemy na śniadanie. Jeśli jestem w podróży i jem w fast foodach lub sieciówkach, to staram się by to były miejsca, których nie ma na wschodnim wybrzeżu. Peg’s Glorified Ham N Eggs. Śniadanie w Ameryce, to mój ulubiony posiłek, wybieram te na nutę meksykańską. Celebracja kawy trochę się przeciąga i z miasta wyjeżdżamy nieco spóźnieni.
Reno wydaje się trochę spokojniejsze w porównaniu do Las Vegas, może to też kwestia pory roku. Poza samym hazardem są tu też ośrodki narciarskie, widoki i pasmo gór Sierra Nevada w tle. Zatem powodów, dla których można przyjechać do Reno jest nieco więcej, niż czysty hazard. Jednak przy głównej ulicy kicz na całego. Plakaty i wielka kukła Elmo zalewają ulice. Ludzi jakoś mniej, ale kontrasty intensywne. Ktoś ubrany jak Eskimos, ktoś w podkoszulku, bezdomni, wracający z imprezy, idący na imprezę, panowie w garniturach, a przy stacji benzynowej pikieta antyaborcyjna i ludzie z wielkimi kartonowymi plakatami. Od haseł po bardzo realne zdjęcia.
Going back to CaliDroga międzystanowa nr 395, witaj przygodo. Mimo że oczywiście miejsca docelowe są piękne i są powodem całej wyprawy, to samo jeżdżenie po zachodzie jest czymś niesamowitym. Drogi prowadzące do...są dla mnie dużą i ważną częścią odbioru całości. Szczególnie, jeśli krajobraz się płynnie zmienia. Najpierw jakieś późne przedmieścia, pojedyncze stodoły. Krowy i konie, pastwiska niebieskie. Następnie
gołe pagórki i wzniesienia. Potem pojawia się na nich zakręcony krzaczek (nie znam się), przez co pagórek wygląda jakby ktoś namalował na nim równomiernie ciapki. Coraz więcej roślinności, kolory trawy/ziemi zmieniają się od brunatno zielonego po spalony pomarańcz. W zależności od miejscówki pojawiają się pomarańczowe skały i pustynia lub góry, świerki, sekwoje. To jest ZAWSZE super. Szczególnie jeśli autostrada zamienia się w drogi coraz węższe i krótsze, a człowiek i samochód jest tylko małym pionkiem w stosunku do przestrzeni i wielkości tego co go otacza. Tak samo ten moment
pomiędzy zachwyca – gdy ma się za sobą sklepy, budynki i ludzi, ale teoretycznie nie jest się jeszcze w parku narodowym. Widoki nie ustępują temu, co będzie po przekroczeniu oficjalnego wjazdu, trochę jak zapowiedź bardzo dobrego filmu. Moim numerem jeden w tej kategorii był wjazd do Zion National Park w Utah przy zapadającym zmroku – pomarańczowe skały jakby na wyciągnięcie ręki i slalomy, slalomy, slalomy. Do tego, takiej ilości saren nie widziałam nigdy wcześniej, ale też nigdy później.
Radio gra jak chce, przez długi czas nie ma zasięgu w ogóle, załącza się natomiast w kluczowych momentach, tak jakby czekało na puszczenie ścieżki dźwiękowej pasującej do tego, co za oknem. I tak, przy okazji zimy leci jakiś utwór fortepianowy. Nawet ze sobą nie rozmawiamy i ta muzyka plus krajobraz, to jest współgrające ze sobą wielkie WOW. Potem, przy okazji suszy i bardziej farmerskich klimatów, leci muzyka latynoska, ale taka rodem z chicken-busów – dwa razy więcej ludzi niż siedzeń, plus kury w klatkach i muzyka na cały regulator. W tym wypadku muzyka, zapach pastwisk plus wyboje na drodze i nie do końca jasne polecenia gps stanowią jedną całość.
W Kalifornii przejeżdżamy przez wszystkie pory roku. Na początek – zima, jest jakiś śnieg, lód na drodze, w pewnym momencie nawet trochę prószy. Potem - złocista, piękna jesień, późny październik, Indian summer. Chwilę później - totalna susza, wypalona trawa, pastwiska, spróchniałe liście na drzewach, lokalne drogi, odwrócone Grona Gniewu – susza w ziemi obiecanej.
Gdzieś w Eldorado National Forest znowu zastaje nas zima, bądź jej przebłyski i tak już trzyma do samego Yosemite.
Jest późne popołudnie, słońce chyli się ku zachodowi. Jedziemy, jedziemy, w końcu przypominamy sobie o kwestii małych zakupów. Planowo mieliśmy też dojechać przed zachodem słońca.
Wychodzi na to, że najbliższy Walmart od Yosemite jest na tyle daleko, że wypad do sklepu, potem powrót do samego parku, wjazd i też jakaś odległość do Yosemite Village/Curry Village, to nie jest dobry pomysł po ciemku, ale też nie warty zachodu, skoro dziś i tak już nic nie zobaczymy.
Podjeżdżamy do Walmartu. Kupujemy jedzenie, przenośny cooler i ostatecznie nie kupujemy namiotu. Jesteśmy w Walmarcie otwartym 24 godziny na dobę, jest już ciemno, parking duży, do Yosemite pojedziemy z samego rana. W samochodzie już spaliśmy. Parking przy Walmarcie był jedną z lepszych miejscówek do spania na dziko, wcześniej w Utah. Jeśli będzie bardzo niewygodnie, będą jakieś ale i narzekanie, to rano kupimy namiot.
Kury poszły spać, my nieco po nich. Budzimy się o 4 rano – ok, jedźmy zobaczyć wschodzące słońce w Yosemite. Jest ciemno, tylko my na drodze, droga wąska, stroma i kręta, nigdy nie wiesz co kryje się za zakrętem. W zasadzie toczymy się żółwim tempem, nikt nie chce mieć sarny na przedniej szybie samochodu z wypożyczalni. Mijamy wprawdzie dwa razy sarny z małymi, ale nie wchodzimy sobie w paradę. Wjeżdżamy do parku – wjazd za samochód osobowy to 25$, chyba że ma się roczny pass na wszystkie parki za 80$. Przy odwiedzinach minimum trzech parków opłaca się posiadać taką kartę, tym bardziej, że jest ważna przez rok. Jak ktoś zdaje sobie sprawę, że zakupił ją niepotrzebnie, to na Ebayu można takie sprawy załatwić. Wjeżdżamy po ciemku, nie ma nikogo w okienkach, więc nie płacimy. Drugi raz już mi się tak zdarza – w 2013 roku, bo wjeżdżam w urodziny National Park Service i wjazd jest za darmo, a tym razem nie ma nikogo na stanowisku przy wjeździe. Słońce powoli wysuwa się nad horyzont. Pierwsze tunele i wodospady, jest wietrznie, nieco mroźnie, ale za to pięknie. W dolinie widać znaki ekstremalnej suszy w Kalifornii i tego, co pozostawił po sobie ogień. Robimy sobie małą objazdówkę po parku. Jest gdzieś siódma rano, gdy parkujemy w Yosemite Village.
What good is the warmth of summer, without the cold of winter to give it sweetness?W planach mamy raczej totalny chillout i spacerki, część lokalizacji/dróg w parku jest zamykana wraz z pierwszym śniegiem/w okolicach 25 października, a Mariposa Grove będzie zamknięta do lipca.
Moja pierwsza wizyta w Yosemite to sierpień 2013, gorące lato, tłum, gwar i szalejące pożary w okolicy. Tym razem, jest bardzo spokojnie, leniwy weekend. No i są wodospady. Jednak w przypadku strumyczków i zbiorników, poziom wody jest znikomy. Sporo mostków/kładek po nic - tylko kamienie, zero wody.
W Visitor Center oraz przy wystawie na zewnątrz, można poczytać między innymi o ludziach, którzy przyczynili się do spopularyzowania parku, byli/są jego naczelnymi fotografami. Poza tym – rdzenni Amerykanie i historia ich życia na tych terenach oraz jak Yosemite NP. zmieniał się turystycznie, kto przyjeżdżał i odwiedzał park.
W parkach narodowych dobrze mieć jakieś swoje jedzenie, mięso, które można grillować, szczególnie przy wizycie poza sezonem. Wybór jest mocno ograniczony, jedzenie naprawdę słabe (pizza plus typowe amerykańskie oklepane jedzenie), No i w sumie jest drogawo, jak na stołówkę.
W Reno, przy okazji odbioru samochodu facet mówi nam, że zbliża się burza śnieżna. Czy się zbliża, czy nie, czy będzie padało, czy nie, czy będzie masakra, czy też nie…Oni i tak, jeśli będą mieć wątpliwość i coś postanowią, to np. zamkną drogi przy 10 cm śniegu i lekkim wietrze. Siadamy w barze. Jeśli faktycznie będzie tyle śniegu co mówią, będzie zimno (a już jest zimno), a my w samochodzie, to może jednak czas zrezygnować z jeziora? Przed lotem do Reno znajomi z północnej Kalifornii piszą, żeby ich odwiedzić. No, ale gdzie Yosemite, a gdzie Bay Area…
Ale może jednak? Oakland? San Francisco?
Wymieniamy listę miejsc, które każde z nas w San Francisco już widziało i co tym razem możemy zobaczyć. Na plus przemawia też wizja noclegu i łóżka (kiedy człek się staje dziadem).
Mówię nieśmiało, że może skoro już tyle jeździmy, to możemy pojeździć trochę więcej. W końcu, musiałam sobie wcześniej odpuścić to miejsce, które mam na myśli. Zgadzam się, że to ja zrobię odcinek z Yosemite (4 i pół godziny), a stamtąd już
tylko trzy godziny drogi do San Francisco.
Idziemy spać.
Jest zimno, lekki przymrozek, budzę się tuż przed czwartą. Odpowiadam na waszyngtońską zagadkę w podróżorumie. Czwarta rano, chyba jestem gotowa, by jechać. Ciemność, ciemność i jeszcze raz ciemność. Znowu toczę się po drodze, szczególnie czuję nerw w odcinku na wysokości z przepaścią. Potem, gdy już jestem na autostradzie wzdłuż pól uprawnych zaczyna świtać, choć jest lekko pochmurnie, niebo jest jakby zadymione. Cieszę się, że odcinek grozy mam już za sobą, a tu bum – mgła, jak mleko. Znowu brak zasięgu, potem chwila spokoju i brak mgły w miasteczku o wdzięcznej nazwie Los Banos. Oczywiście latynoska muzyka w tle.
Za chwilę mgła po raz drugi, tym razem ostatnia. Adios Los Banos.
Pierwszy przystanek – Monterey. Późny listopad, pierwsze ozdoby świąteczne. Śniadanie na pustym parkingu, a potem kilka chwil przy Fisherman’s Wharf. Ktoś biega z psem, jakaś grupa pięciu panów nurkuje, żaglówki, spacerki, ławeczki.
Droga stanowa numer jeden wiedzie nas do miejsca ucieczki Jacka Kerouaca, monologów nad przepaścią i jazdy bez hamulców. BIG SUR!
Pojedyncze samochody i żółty garbus (Ted Bundy?). Około 9 zaczynam dostrzegać takie widoki, że ciężko nie zerkać. Jest lekko pochmurnie, ale wiem, że wkrótce się wypogodzi (mam na ten temat swoją teorię). Nie wiem jakie słowo jest właściwe, by opisać ten widok. Podczas wszystkich tych chwil przychodzi mi do głowy cała gama przysłówków. Jest PRZEPIĘKNIE. Surowizna, cisza, wielkość oceanu, jego kolor, siła fal, skały. W napotkanym sklepie pytam panią o zjazd na plażę. Przy pokaźnej kolekcji skrzynek na listy skręcam w wąską uliczkę prowadzącą do Pfeiffer Beach. Wjazd 10$. Słońce w końcu przebija się przez chmury w idealnym momencie. Na plaży spędzamy jakieś dwie godziny, oprócz nas kilkanaście innych ludzi, oczywiście z psami. Psy są tu wszędzie – piękne, zadbane, bez smyczy. W drodze powrotnej zatrzymujemy się w głównych punktach widokowych wzdłuż drogi, słońce znów się chowa, robi się chłodno.
Zmierzamy do Carmel-by-the-sea. Clint Eastwood i zagraj dla mnie Misty. Miasteczko bardzo ładne, wypaśne domy i samochody, sklepy z antykami i ozdobami świątecznymi. Plaża dość spora, zejście strome z górki, że swobodnie można zjechać. Biały piasek i turkusowa woda. Relaks.
W czasie jazdy na plażę, a poźniej do Oakland widzę kilka razy informację ile mil jest do Salinas. Niestety, nie znam nikogo, kto chciałby zobaczyć muzeum Steinbecka w miasteczku, z którego pochodził i o którym pisał. Moja przemowa nie jest na tyle przekonywująca, by tam się udać. Nie tym razem.
W Oakland/San Francisco spędzamy trzy dni. Znajomi, którzy załatwiają nam nocleg mają normalne prace, ale dodatkowo zajmują się tzw. house sitting. Śpimy za darmo w domu małżeństwa emerytów, którzy są na wakacjach. W zamian, trzeba podlać kwiatki i zająć się zwierzętami dwa razy dziennie. Wielki berneński pies pasterski, border collie i golden retriever. Oprócz psów na stanie są również : krzycząca papuga w jadalni, przerośnięty królik miniaturka na piętrze oraz 40 (!!) ptaszków w klatkach w piwnicy i kury w drewnianych klatkach na zewnątrz. W środku miasta, przed, domem, na trawniku. Małe zoo.
Rano idę z psami na spacer, szybkie śniadanie i kierunek San Francisco.
Na początek Lands End.
Point Reyes National Seashore na północ od San Francisco. Znowu : zjazdy i podjazdy, kilkanaście
historical ranch, krowy i konie, skały i wielka woda. Odwiedzamy Drakes Beach i Miami Beach. Miejskie plaże na północno-wschodnim wybrzeżu mogą się schować. Latarnia morska, do której prowadzi 300 stopni w dół akurat tego dnia jest zamknięta.
Marin County po drugiej stronie mostu Golden Gate i Rodeo Beach.
W planie Muir Woods National Monument. Dojeżdżamy na miejsce (droga DO parku jest znowu – na max gwiazdek), ale niedługo będzie się ściemniać, buty przemoczone, bo zachciało się chodzić po wodzie. Rezygnujemy. Może powrót następnego dnia będzie lepszym pomysłem.
Gdzieś po drodze - Stinson Beach – to tutaj wylądowały prochy Janis Joplin.
The Haight Ashbury – what’s it All about? Surely it’s about 1967, the Flower Children and the Summer of Love, but it’s also about much more… – tak głosi ulotka. Nie mam złudzeń, rozumiem też, że jest 2015 rok. Legenda i wyobrażenie, to jedno, a prawda to drugie. Dzisiejszym Greenwich Village w NY jest Bushwick. W dzielnicy mieszkają tłumy hipsterów, artystów i młodych ludzi łapiących się prac na zlecenie. Z zewnątrz postindustrialna dzielnica wygląda obskurnie, bary przedstawiają się podobnie. Pozamykane magazyny, graffiti. Tymczasem ceny wynajmu mieszkań są jednymi z najwyższych na Brooklynie. Nie mam złudzeń, że duża część tych
wolnych hipisów w Haight Ashbury, beatników, czy dziś dzieciaków na Brooklynie buduje swoją wolność na przelewach od rodziców. O ile w Greenwich Village/West Village/East Village można spotkać małe księgarnie, sklepy z płytami, jakiegoś ducha lat 60-80, to Haight Ashbury wygląda jak jakiś żart. To jest bardziej odpowiednik Soho. Wszystko wygląda na nowe, odrestaurowane, odmalowane. Typowo turystyczne chwyty, drogo, fryzjerzy, sklepy ze skarpetami w Hendrixa. Jeśli też widzisz Azjatki w naturalnych futrach robiące zakupy, to
wiedz, że coś się dzieje. Nawet bezdomni/muzycy wyglądają sztucznie, na podstawionych. Rozczarowanie.
The Beat Museum – gdzieś pomiędzy klubami ze striptizem i włoską kuchnią. Wejście 8$. Podoba mi się – małe, kameralne miejsce. Spora kolekcja różnych wydań książek, wydań kolekcjonerskich, w innym języku niż angielski. Plakaty, historie, anegdotki, maszyny do pisania i sala kinowa wyświetlająca biografię Kerouaca. Beat Generation trafiało do mnie najbardziej gdzieś w drugiej klasie liceum. Potem odkryłam Bukowskiego i po pierwsze – mimo alkoholu, brzmiał dla mnie trzeźwiej, był szczery i pracował, by przetrwać.
Ostatni dzień w San Francisco, późnym wieczorem mamy lot powrotny z Reno. Rezygnujemy z Muir Woods, dzień upływa na szeroko pojętym chilloucie. Castro, czyli dzielnica gejowska wywołuje u mnie podobne odczucia, co Haight Ashbury.
Jeszcze tylko zerknę tu i tam.
Po południu znajomi gotują dla nas obiad. Miło. Indyk wjeżdża na stół. Wyjazd przekładamy o kolejne pół godziny aż do 18.30. Do zobaczenia wkrótce.
W okolicach Reno mróz i śnieg, żal wracać. W NY jesteśmy o 7 rano następnego dnia. Szybka drzemka, bo o 9 przyjeżdża znajoma z Bostonu. Bardzo się cieszę. Mam ochotę leżeć w łóżku i nie wyglądać przez okno, ciągle jestem w Kalifornii. Znajoma, typ Marthy Stewart, szybko odnajduje się w kuchni. Dla mnie idealnie.
Na zakończenie tego niesamowitego tygodnia, w niedzielę wczesnym popołudniem jedziemy do miejscowości Beacon w Hudson Valley. Jakieś 1 i pół godziny jazdy na północ od NY. Typowe małe, turystyczne miasteczko. Sklepy vintage, antyki, sklep z mydłami, małe księgarnie, bombki i mikołaje. Zupełnie przypadkowo trafiam na sklep-galerię. Biżuteria, stare maszyny do szycia, jakieś plakaty, trochę pierdół. Jest też galeria (a raczej dwie gablotki na krzyż) dotycząca superbohaterów – jest Batman, Spiderman, Superman. Poza tym, kukła Arniego użyta w Terminatorze II, rękojeść miecza świetlnego używanego przez Samuela L. Jacksona w Gwiezdnych Wojnach.
Ale też...
Pod plakatem był certyfikat, który mówił, że jest to jeden z pięciu takich plakatów...
W sklepie z mydłami taki motyw.
***
Gdy w sierpniu 2013 po raz pierwszy odwiedzam San Francisco, wiem ze już nigdy nic nie będzie takie samo. Jeśli miałabym wybrać, gdzie chcę mieszkać i przeprowadzić się nawet jutro, to byłaby to północna, ewentualnie środkowa Kalifornia.
Jedyną rzeczą, która łączy Nowy Jork i San Francisco, to najwyższe w kraju ceny kupna i wynajmu mieszkań. I na tym podobieństwa się kończą.
Pogoda :
Mówię sobie, że pogoda w Kalifornii musi
dojrzeć. Na 7 dni w tygodniu, może 3 będą słoneczne już od samego rana, pozostałe 4 witają mgłą i raczej melancholią. Jednak w oczekiwaniu na słońce jeszcze się nie rozczarowałam. Ono w końcu zawsze przychodzi. Do tego – nie ma takich zjawisk, że np. pada deszcz, ale jest jednocześnie duszno.
Produkty spożywcze w sklepach :
W NY trzeba się natrudzić, mieć sprawdzone miejsca, wiedzieć kiedy są dostawy, żeby móc kupić świeże warzywa. Pomijam miejsca na Manhattanie, gdzie papryki są ułożone na wzór obrazka. Chodzi mi o osiedlowe sklepy, czy kupowanie warzyw na ulicy. Chinatown w San Francisco jest moim ulubionym. Po pierwsze – można znaleźć bardzo dobre i tanie jedzenie, gdzie z kucharzem/osobą, z którą rozmawiasz posługujesz się tylko zestawem słów – yes/no. Chinatown SF skupia się bardziej na jedzeniu, sklepach spożywczych, owoce i warzywa są wszędzie. W Chinatown NY główna sprzedaż kręci się wokół gadżetów, koszulek i selfie stick. Do tego, mam wrażenie, że nowojorskie Chińczyki są już tak wyszkolone, że doskonale wiedzą jak odstawiać teatr. Jak coś jest nie po ich myśli, to zazwyczaj udają, że nie rozumieją co się do nich mówi.
No i wino – jest wszędzie. Na stacji benzynowej, w przydrożnym sklepie, przy wejściu do Walmartu. Mam znajomą w NY, która jest z Oakland. Gdy idę do niej, to albo już pije wino, albo zaraz będzie piła. Jeszcze mi się nie zdarzyło, by w jej domu nie było ani jednej butelki wina.
Przyroda :
Idealna pogoda do życia, ocean, góry, masa ścieżek rowerowych, ogrom przyrody wokół, parków stanowych, narodowych w rozsądnych odległościach. To wszystko vs. miejskie plaże? Bez porównania.
Ludzie :
Idę do liceum. Poznaję dwóch moich potencjalnych kolegów :
Kolega numerr 1 :
Jest bardzo żywiołowy, uśmiecha się od ucha do ucha – spokojnie mógłby reklamować pastę do zębów. Jeździ na rowerze. Po szkole lub w weekend chodzi na pierwsze wędrówki, dużo czyta, jest bardzo pomocny, zdrowo się odżywia, jest otwarty do ludzi. Uprawia sport, aktywność fizyczną. Wagary spędza na powietrzu, jest żądny przygód.
Kolega numer 2 :
Raczej nigdy nie był poza terenem miasta, chyba, że w centrum handlowym lub u rodziny w domu. Po lekcjach, jeśli chodzi na dodatkowe zajęcia, to będą to jakieś rozrywki w pomieszczeniu. Nie jest jakoś super entuzjastyczny. Wpasowuje się w charakter i szybkość miasta. Nie uśmiecha się i nie ustępuje miejsca w metrze. Gdy go szturchniesz w tłumie, posyła ci
dirty look. Często nie ogarnia mapy, na hasło przedmieścia Waszyngtonu mówi :
Oh, so you guys are living on a farm. Na wagarach siedzi w Maku.
Kogo wybieram?
PS. Przepraszam za jakość zdjęć. Moja sztuka fotografii, to robienie 100 zdjęć – na pewno któreś wyjdzie. Część jest też z telefonu, a galeria w Beacon – zdjęcia z telefonu, z łapanki na 5 procentach baterii.
Przepraszam też za rozwalenie ekranu.
CDN.