Niedawno, w czasie trójmiejskiego urlopowania, wpadałam na pomysł krótkiego wypadu do Finlandii. Nie wiedząc zresztą (dzięki odseparowaniu od komputerowości), że Boski w tym czasie odświeżył temat skandynawski
. Wciąż pamiętam jednak rewelacyjne zdjęcia rozpoczynające ten wątek – głównie z Alandów, których nam tym razem zwiedzić się nie udało (aczkolwiek rodzi się już pomysł sztokholmsko-alandzki). Piotrkowi spodobał się pomysł zmiany klimatu na chłodniejszy - i tak, nieco nagle i spontanicznie, wylądowaliśmy (po 1h 10 min) w Turku. Ale przedtem wyjątkowe widoki z okna samolotu... pojedyncze wyspy rozszerzające się stopniowo w archipelag,
labirynt lądu i wody, lasów i skał. Samo
Turku było kiedyś stolicą Finlandii, ma duże tradycje akademickie i kosmopolityczną aurę. Zapewne to sprawia, że przewodnik Pascala porównuje to miasto do Krakowa (jak się okazuje później, zdecydowanie na wyrost).
Wysiadamy w Turku na Terminalu 2, mocno prowizorycznym hehe... Potem autobus do hostelu, rozmowa z kierowczynią (ładny angielski – norma w Finlandii, jak się okaże wkrótce) i zakwaterowanie w chyba najwygodniejszym hostelu, w jakim byłam. W pokoju mieszkamy sami, za to w kuchni przewija się międzynarodowy miks - wielopokoleniowy klan muzykalnych Amerykanów, Francuzi, Hiszpanie, Polacy... I pierwsze fińskie słowo, jakiego używam
kiitos (dziękuję). Bo trudno jako obce uznać "hei", którym się tam wszyscy witają
. Ciekawostka: w ten sposób kierowcy autobusów witają pasażerów (jako pierwsi). Ogólnie atmosfera jest sympatyczna, choć oczywiście – skandynawsko zdystansowana, co mi zresztą wcale nie przeszkadza.
W dniu przylotu robimy sobie małą wycieczkę po mieście, które nie zachwyca nas jakoś wybitnie, ale spacer wzdłuż rzeki
Aurajoka miły.
O poranku dnia następnego wybieramy się na wyspę Pargas (po fińsku – Parainen; jednak Szwedzi stanowią tu większość),
okno na Archipelag Turku. Oczywiście jest to tylko mały punkt na mapie całego archipelagu:
Liczba wszystkich wysp jest dyskusyjna, ale wg niektórych definicji, po wliczeniu także niezamieszkanych wysp skalistych, często poniżej 0,5 ha powierzchni - dojdziemy do 50000.
W Pargas najbardziej fascynująca okazuje się
tajga, o której pewnie więcej napisze Piotrek. Łazimy jakiś czas po tym lesie przyjemnym, wilgotnym i bardzo grzybowym. Jest przytulnie (mchy) i dramatycznie (skały) zarazem. Takie jest zresztą moje wrażenie o Finlandii w ogóle: z pewnej perspektywy ciągi wysp sprawiają wrażenie tajemnicze, nieco mroczne. Ale po wybraniu którejś z dróg świat staje oswojony i zachęcający.
Poza tym w Pargas odkrywamy
kamieniołom. Nie tego się spodziewaliśmy, ale jest ok.
. Podziwiamy wapień, zwiedzamy cmentarz, stoimy w deszczu nad kanałem.
Potem już tylko moment portowego spleenu...
... i ruszamy w drogę do
Naantali. Niewielkie miasteczko pod Turku (na odrębnej wyspie oczywiście – ale sieć mostów i połączeń autobusowych między wyspami jest porządna), ponoć jedno z ładniejszych w Finlandii. Poza tym jest to
snobistyczny kurort, letnia rezydencja prezydentki i Muminland. Dojeżdżamy na wyspę, która sprawia wrażenie
kompletnie wyludnionej. Okazuje się, że w Finlandii, dość logicznie, sezon kończy się ok. połowy sierpnia. Dzięki temu i ogólnie jesiennej aurze klimat w Naantali jest rewelacyjny. Czasem wrażenie przypominające wędrowanie między sopockimi kamienicami. Tyle że na starówce w Naantali domy nie są neogotyckie, lecz małe i sielankowe (choć wyobrażam sobie, że skandynawskie zimy w nich do sielankowych nie należały). Idziemy na wyspę Muminów - Kailo, połączoną mostem z Naantali. Pusto. Pada deszcz. I z tej melancholijnej aury dochodzą nas nagle jakieś piękne jazzowe dźwięki. Okazuje się, że to zespół ma próbę przed koncertem w ... Teatrze Emmy
. Przy tym roznoszącym się szeroko akompaniamencie obchodzimy Kailo wkoło, mijając mumindomy (paszczkownię i kawiarnię Taty M
). Cieszy nas ta samotność, bo łatwo jest sobie wyobrazić, że piękne Naantali i okolice mogą stać się równie męczące w sezonie. Mija nas tylko jakaś para o megametalowym imidżu (w tym aspekcie Finlandia faktycznie nie zawodzi).
Wracamy do Turku i idziemy do wypasionej knajpy "Harald",
Viking style. Mamy ochotę na renifera, ale kusi nas jakiś polecany zestaw. Do tego dobre, lekkie piwo. Wychodzimy ukontentowani. A następnego dnia...
Zwiedzamy jeszcze okolice zamku w Turku, dziwne dzielnice industrialne oraz wyspę
Ruissalo. Znów pustka (liczba mieszkańców wyspy ~ 126). Lasy, skały i morze. Oraz ulewa, która nieco utrudnia wędrówkę.
(Paszczak w akcji
)
Wracamy do Turku. Jeszcze tylko obiad (w formie szwedzkiego stołu – czyli po prostu "bufet" po ichniemu), zwiedzanie okolic uniwersytetu i katedry. I... powrót na lotnisko. Po drodze między autobusem a terminalem znajduję zagłębie muchomorów. Rozmowa po angielsku ze Słowakiem, czytającym fińskie książki. Tęcza z samolotu.
----------------
A jeśli chodzi o języki ugrofińskie – mnie fascynują w nich dwie rzeczy. Liczba przypadków (kilkanaście) oraz – przede wszystkim! – harmonie samogłoskowe. Kiedyś zgłębiałam ten temat na przykładzie węgierskiego i ciekawie było próbować analizy fińskich przegłosów tym razem. No i ciekawostka z przewodnika: w języku fińskim ponoć nie ma słowa "proszę".