Tym razem nie miałem ambitnych planów. Po prostu wiedziałem, że w czasie wyjazdu prócz Czeremchy, Siemiatycz i Warszawy zahaczę też o Chełm, więc wziąłem ze sobą namiot i jakieś tam biwakowe rzeczy, że przecież stamtąd już blisko nad Bug, to czemuż nie skorzystać?
No i w piątek, 26 lipca, we wczesnych godzinach popołudniowych wylądowałem we
Włodawie. Najpierw pokręciłem się po mieści: imponująca synagoga, pauliński kościół z klasztorem, oraz cerkiew w zaciszu, a także rynek ze sławnym „czworobokiem”, o którego sławności zapomniałem, mimo że rzucił mi się w oczy jako coś ciekawego. Zakupiłem kilka potrzebnych rzeczy /moskiter!/ i ruszyłem w drogę. Najpierw asfaltową drogą do
Orchówka, gdzie posiedziałem trochę przy kościele, a dalej już bocznymi drogami obok jakichś zdziczałych zakładów, nieczynnej stacji kolejowej. Tam od razu pojawił się niepokojący klimat rubieży cywilizacji. Jeszcze tylko minąłem dziwnych, małych chłopców i skręciłem na urocze nadbużańskie łąki spoglądając na rzekę i jej drugi, białoruski jeszcze przez chwilę brzeg.
Dzikość i ładność, zielony nurt, wysokie drzewa, tajemnica, słońce. A do tego komary i bąki. I to ile! Prędko przekonałem się, że mój moskiter w aerozolu pomaga, ale przez jakieś 3 – 4 minuty. Tak więc podziewany sielankowy spacer z plecakiem w upale prędko zamienił się w szybki, a momentami rozpaczliwy marsz. W ten sposób dotarłem lasami i łąkami, do
Sobiboru. Ale nie do obozu, bo do niego musiałbym odbić kilka kilometrów, zresztą nie miałem w planie, a do wioski. Tam gdzie asfaltowa droga jakiś ruch był, może miała być impreza czy coś, dziewczyny wyszykowane. A ja tylko posiliłem się przy sklepie /drożdżówki plus napoje/ i z przyjemnością porzuciłem asfalt. Za Sobiborem znów nad Bug, na jego wysokie brzegi porośnięte przez piękny, sosnowy las. Wysoka skarpa, a w dole leniwy nurt. Cień. I przyjemna cisza, tylko wędka pluskała gdzieś w dole. I bzyczały komary gryzące po dłoniach trzymających aparat, włażące do oczu – oj, nie było tam warunków do kontemplacji. Prędko ruszyłem dalej. Malutkie
Wołczyny zrobiły na mnie milsze wrażenie niż Sobibór. Piaszczysta droga przez wioskę, stare domy, płotki, rozrośnięte drzewa. I mili ludzie, którzy powiedzieli, że za wsią rzeczywiście jest miejsce gdzie można rozbić namiot. Tam, mimo że blisko asfaltu /ale prawie nie uczęszczanego/, postanowiłem zostać na noc.
Zmierzchało, komarów ilość wzrastała błyskawicznie, dlatego zaraz rozbijałem swój mini namiot i prędko do niego się wprowadzałem. Jeszcze tylko potraktowałem wnętrze moskiterem, aby skłonić kilkudzisięciokomarowe towarzystwo do opuszczenia lokalu /”proszę państwa, zamykamy!”/, i już mogłem wyciągnąć pokąsane, brudne i spocone ciało pośród swoich betów. Coś tam sobie zjadłem w ramach kolacji, poobserwowałem zza siatkowego wejścia pograniczników, co do których miałem podejrzenie, że szukają właśnie mnie, ale mój namiocik w półmroku, wśród zarośli nie rzucał się w oczy. Gdy sobie już pojechali /motocykl i samochód/ i zrobiło się ciemno, uświadomiłem sobie, że cały czas słyszę narastające, cienkie bzyczenie setek komarzych skrzydełek. Czegoś takiego jeszcze nie słyszałem, poczułem się jak w chacie na pustkowiu, otoczonej przez wyjące wilki. Widziałem te komary jak łażą po siatce wejściowej, nerwowo, bo chcą dostać się do środka, jak zniecierpliwione odlatują, a na ich miejsce wciąż przylatują nowe.
I wiecie co wtedy? Poczułem, że chce mi się sikać.
„O nie, w życiu nie wyjdę na zewnątrz”. Zacząłem nerwowo rozmyślać. Przypomniałem sobie, że kilka dni wcześniej, w Czeremsze, na festiwalu folkowym, czekając na Sulę zamówiłem sobie kawę, którą dostałem w plastikowym kubku. Nie chciało mi się iść z nim do kosza, więc go zgniotłem i wrzuciłem do plecaka. Potem kilka razy, w Warszawie, w Chełmie, miałem go wyrzucić, ale jakoś nie wyrzuciłem i tak jeździł ze mną bez sensu po kraju. Teraz go odnalazłem, rozprostowałem, i, myśląc przy tym, że chyba nikomu nie przyznam się do tego, rozważając też kwestie pojemności … ostrożnie wykorzystałem. Na koniec uchyliłem wejścia i wyrzuciłem całość na zewnątrz. Po chwili już smacznie spałem.
Nad ranem słyszałem najmilszy dźwięk tego wyjazdu: żurawie. A potem inne dźwięki, przecież właściwie spałem w lesie: piski, chroboty, szurania, świergoty, cykania, wszystko w miłym półśnie. Dzień wstał słoneczny, budziłem się zadowolony. Odkryłem, że nocne, bzyczące koszmary poleciały, więc w krótkich spodenkach i sandałach na gołych stopach zabrałem się za śniadanie na powietrzu, gotowanie kawy i takie tam. Trochę jednak zgubił mnie ten poranny optymizm, bo beztrosko w pewnym momencie poleciałem w krzaczki, a jak wróciłem po chwili, to stopy swędziały mnie wprost szaleńczo! Chyba milion komarów zdążyło mnie w każdą ugryźć. No po prostu nie do wytrzymania. Zaraz wskakiwałem w długie spodnie, skarpetki, buty. Swędzieć jednak tak szybko nie przestało. Za to odkryłem, że skoczyło mi tętno i ogólnie jakaś reakcja alergiczna wystąpiła. No ale cóż, dopiłem kawkę, zapakowałem rzeczy, zapuściłem się obficie moskit erem, i dalej w lasy sobiborskie – do rezerwatu
Trzy Jeziora.
W przewodniku czytałem, że lasy tamtejsze mają liczne cechy pierwotnych lasów poleskich, że występują w nich miejsca piaszczyste i suche, naprzemiennie z wilgotnymi, podmokłymi. Oraz jeziora, będące siedliskiem żółwia błotnego. Wszystko się zgadzało, tylko żółwia nie udało mi się spotkać. Próbowałem pobuszować poza ścieżką, żeby dotrzeć do brzegu, największego z trzech,
Jeziora Brudno, ale za każdym razem teren okazywał się zbyt grząski. No i oczywiście komary rypały. Muszę przyznać, że tego dnia ostatecznie olałem moskiter. Przysposabiałem odpowiednio gałązkę i oganiałem się po prostu za jej pomocą. Tak przebyłem bezpiecznie klimatyczne, sobiborskie lasy.
Gdy dotarłem do asfaltu (południowy skraj miejscowość
Zbereże) dzień już był posunięty i narastał upał. A że nie miałem wody więc zaszedłem do jednego z domów, gdzie dostałem całe półtora litra. Po czym kawałek dalej, pod wielkimi przydrożnymi jesionami, na wykoszonej suchej trawie, zasiadłem odpocząć. Myślałem, że na minutkę, ale tak dobrze mi tam było, że zostałem znacznie dłużej. Zero uciążliwych owadów, cień, lekki przewiew, no po prostu idealne miejsce na odpoczynek. Obserwowałem sobie przy tym młodociane bociany, które właśnie trenowały lot szybowcowy.
Później kawałek lazłem asfaltem, ale wreszcie przewodnik skierował mnie w lewo, na wał przeciwpowodziowy ciągnący się przez nadbużańskie, dzikie błonia. Idę zadowolony, a tu tabliczka: własność skarbu państwa, zakaz jeżdżenia, chodzenia, płoszenia zwierzyny i takie tam. Udałem, że nie widzę. Wiecie, już miałem zobaczyć, ale ptak odwrócił moją uwagę. Zresztą na tym samym wale zaobserwowałem za chwilę regularne znakowanie szlaku turystycznego. Inna rzecz, że chyba nie uczęszczanego, bo ścieżka z każdym krokiem była bardziej zarośnięta trawą. Wcześniej trochę, w takim lasku, natrafiłem jednak na ślady bytności ludzi: kawałek konara umieszczony między dwoma drzewkami, nad tym zaimprowizowany z kawałka plandeki daszek, słowem miejsce do dumania w deszczowej przerwie grzybobrania. Albo też żeby pojadać słonecznika w miłym towarzystwie - słonecznikowych łusek było tam mnóstwo. Sam też tam chwilkę wypoczywałem. A zanim doszedłem w tym słońcu, tym wałem, do
Bytynia, to rzeczywiście wypłoszyłem trochę ptaków, w tym chyba dziesięcioosobową rodzinę czarnych bocianów. Trochę jakbym zakłócił im jakieś zmówiny, zwłaszcza że zdaje się wśród spłoszonych ptaków dostrzegłem też dziewosłęba.
Ów Bytyń zrósł się z
Wolą Uhruską, a że było już popołudnie, a w Woli miało być jakieś miejsce biwakowe, więc zaraz uderzyłem do sklepu, żeby podpytać o te sprawy. Nie oszukujmy się: musiałem się też napić. Skierowano mnie nad rozległe starorzecze, gdzie, proszę sobie wyobrazić, działa normalne kąpielisko i nawet kajak można pożyczyć. Tam właśnie kończyła się jakaś sportowa impreza, a panowie którzy ją prowadzili mieli mnie zaprowadzić na miejsce. Jeszcze tylko dekoracja zwycięzców, zwijanie sprzętu i już mnie wiozą. Okazało się, że do rozległego ośrodka rekreacyjno – sportowego, chyba jeszcze peerelowskiego, przy którym funkcjonuje cały czas zupełnie nieuczęszczane pole namiotowe. Uiściłem 10 złotych, zostałem poinstruowany co do użytkowania prysznica, i poszedłem wzdłuż popróchniałych trybun i boiska się rozbić. Takie miejsce: sucha trawa, trochę żywopłotów, kawałek dalej solidnie zadaszony stół z kominkiem, a dalej siatka, pole zboża i sosnowy las – w sumie nieźle.
Chmury wyglądały mi podejrzanie, więc nie rozbiłem się pod drzewami. Ale z drugiej strony jednak w zagłębieniu. Umyłem się, zjadłem. Niebo tymczasem pociemniało. A jak już już miałem iść na miasto, to zaczęło kropić. Wykorzystałem wspomnianą wiatę, żeby schronić się przed deszczem. Przed uderzeniami wiatru. Po chwili zaczęło także, a jakże, prać piorunami. Z ciekawością obserwowałem cały czas swój namiot, jak walczy z nasilającą się ulewą. Gdy uderzał weń wiatr gwałtownie zrzucał z siebie całą wilgoć. Zabawne. Ale lało tak długo i intensywnie, że nagle okazało się, że stoi pośrodku kałuży. Choć z drugiej strony ta kałuża była właściwie wszędzie. Spływała. „Hoho” pomyślałem. W tym momencie przywaliło gradem. No, ale te kilka fal gradu to były ostatnie atrakcje jakie burza miała do zaoferowania mojemu polu namiotowemu. Kiedy deszcz ustał sprawdziłem namiot, który owszem, trochę wilgoci dopuścił, ale nie tak znów dużo, śpiworek był w porządku. Kilka rzeczy rozłożyłem do wysuszenia i wreszcie, a zbliżał się już wieczór, poszedłem obejrzeć tę Wolę Uhruską.
Najpierw małe zakupy z myślą o kolacji, potem do kościoła, żeby sprawdzić o której nazajutrz msza, no i wreszcie kulturalny spacer z siatką foliową. Zwiedziłem bardzo ładną, niestety nieużywaną, stację kolejową Uhrusk (cóż że w Woli Uhruskiej), wraz z przyległościami. Tu, widząc połamane konary drzew stwierdziłem, że burza była rzeczywiście konkretna. No i że nie ma prądu we wsi. Przespacerowałem się aleją rzeźb, bo okazuje się, że do Woli Uhruskiej co kilka lat zjeżdżają się rzeźbiarze i rzeźbią i wiele tych rzeźb poustawianych jest tu i tam, na co już wcześniej zwróciłem uwagę. Ale jest i specjalna aleja gdzie same rzeźby i drzewa. Pooglądałem i wróciłem do siebie. Zjadłem kolację i położyłem się spać. Wcześnie, ale też wcześnie /ze względu na upały i kościół/ chciałem wstać, budzik ustawiłem na 5.30 wręcz. No i tak leżę, leżę, patrzę przez siatkę na gonitwy nietoperzy, pomału morzy mnie sen. Nagle, prąd musiał kurwa wrócić, słyszę muzykę. Z daleka niby, ale głośno, dudni jak cholera - co to jakiś festyn diskopolo? Myślę „do dziesiątej pograją i koniec”. A tu mija 22 i… słyszę drugą imprezę, dźwięk równie silny, nakłada się na ten pierwszy. Repertuar mniej młodzieżowy, choć część hitów się pokrywa. Ja pierdole, i tak do jakiejś 3 czy 4 rano! Owszem trochę przysypiałem, ale co to za sen, gdy weselny klimat i ona tańczy dla mnie? Oczywiście ta 5.30 stała się niemożliwością, pospałem trochę dłużej, ale i tak rano byłem jak po nocy w nocnym autobusie, jeszcze z bolącą dyńką. Jedna z gorszych nocy ever, mówię wam.
No ale gramolę się, śniadanie, suszenie namiotu z rosy, kawka i w drogę. Asfalt do
Uhruska. Tam msza się właśnie skończyła, następnej nie będzie. Przy cerkwi (jedna z tych ocalałych z akcji burzenia cerkwi Ukraińcom przed wojną) drzewa z połamanymi konarami, obok zerwana sieć elektryczna, kable wiją się między gałęziami, leży też zwalona część ogrodzenia. Ale cerkiew nietknięta. Pani, która mieszka obok opowiada panu o trąbie powietrznej: którędy szła i jakie drzewa wyrywała. „Hoho” myślę. „Ale gorąc”. Z Uhruska kierują się, wciąż drogą, do
Siedliszcza, gdzie mam zamiar wejść na nadbużańską ścieżkę. W Siedliszczu zahaczam jeszcze o sklep z bardzo miłą panią sprzedawczynią, a potem szukam mostków przez Uherkę i dojścia na moją ścieżkę. Uherka zalała jeden z tych mostków, stoją przy nim panowie i łypią. Odnajduję drugi, przekraczam, zapuszczam się w trawiaste, mulaste, gloniaste łąki nad Bugiem, powietrze wilgotne tropikalne, owady, ścieżka zanika, hm. Hm. No nie do przejścia. Decyduję się wrócić do asfaltówki.
Niby wiedzie przez las, ale pora jest taka, że nie da się nie iść w palącym słońcu. Rozważam sobie to wszystko. Upały mają jeszcze potrwać, do tego może wrócić burza. Ale nic, idę twardo, mam w pamięci miejsca, które chce jeszcze zobaczyć. Mijam ekipy, które usuwają zwalone na drogę drzewa i konary. No, myślę, nie muszę przecież iść tym asfaltem, spróbuję złapać okazję, podjadę kawałek. Ale jakoś nic się nie zatrzymuje, idę więc dalej, zalewam się potem, idę. Za jakiś czas mija mnie samochód, odjeżdża kilkadziesiąt metrów, ale jednak hamuje, zatrzymuje się. Podbiegam, w środku trzy panie 55+, z magnetofonu płyną uzdrowiskowe szlagiery, pakuję się na tylne siedzenie, ja taki mokry, dogadujemy się co do trasy, nie kumam, sięgam po mapę. Czuję jak po poliku od skroni spływa mi kropla potu. Nagle panie skręcają na Chełm - „na pewno panu po drodze”, a ja „nie! - proszę się zatrzymać, ja w inną stronę”. Ok, wysiadam, przepraszam za swój stan, wracam do swojej drogi i idę dalej. Znów zaczynam machać na auta, wreszcie zatrzymuje się jakieś małżeństwo, wracają do rodzinnych
Świerż, to kilka kilometrów, ale po drodze. Jedziemy sobie, rozmawiamy, przypadkiem dowiaduję się, że tam powiedzmy o 14.40 /nie pamiętam dokładnie/ jest bus do Chełma. Niby nie robi to na mnie wrażenia, ale gdy wysiadam, to myślę sobie „szlak, to niecałe dwie godziny”, można zaczekać. Stoję, stoję, czuję się tak sobie w tym upale, myślę „dobra, uciekam”. Wiem jednak, że jest za późno, żebym mógł doturlikać się do domu, albo chociaż do siostry, piszę więc esa do Elsi, czy mogę znów wpaść na Uonkę. Czekając na odpowiedź znajduje zacienione miejsce pod biblioteką: zwykły dom z gankiem, ale jest schodek, drzewa i krzewy, pojawiają się też komary, ale można ochłonąć. Przeglądam też przewodnik i postanawiam jeszcze ruszyć się obejrzeć kościół, no i nad Bug zajść na pożegnanie. Kawałek trzeba znów w tym słońcu przejść, kościół duży, biały, murowany, akurat trwa msza, więc zapuszczam się w zapuszczony, podworski park, w którym zaraz trafiam na grabową, urokliwą alejkę. Jest to teren opanowany przez komary, ale niezrażony dochodzę nad rzekę. Jest pięknie. Chwilę tam sobie siedzę, robię zdjęcia i wracam. W centrum Świerż jeszcze się niepokoję i dopytuję – czy ten bus rzeczywiście kursuje w niedzielę. Odbieram też esa od Elsei, że mogę. Wreszcie bus przyjeżdża, zadowolony pakuję się do niego. W Chełmie przesiadam się na bus do Warszawy. W połowie trasy, podczas postoju, decyduję się wypić pół litra koli, myślę „dwie godziny zawsze się wytrzyma”. Musicie wiedzieć, że ze względu na moje walory fizjologicznie niektórzy czasem nazywali mnie lejkiem. Tymczasem ta kola znika w moim odwodnionym nieco organizmie całkiem! Nie ma po niej śladu ani za dwie, ani za trzy, ani nawet za cztery godziny!
Wcześniej jednak szczęśliwie docieram na Uonkę, zdążam jeszcze nawet z Asią pójść na ostatnią mszę. Podobno wyglądam inaczej niż przed wyjazdem. Czerwoność lic i pogryzionych przez komary stóp. No ale już czuję się bezpiecznie
.