Dzień III Plany na dziś - wschodni odcinek Royal Mile i Arthur's Seat.
Tak, jak poprzednio, do Królewskiej Mili dotarłam przez North Bridge i tym razem ruszyłam w dół.
Ale poza początkiem trasy, który już wczoraj mnie trochę skusił, potem zrobiło się mocno przeciętnie i stwierdziłam, że ten odcinek najważniejszej ulicy jest dość rozczarowujący. W końcu jednak zaczęło się robić ciekawie.
A to jakieś piramidki, a to uroczy zegar z basztami, a to zabytkowy kościół, tym razem otwarty - niemniej jednak nie odważyłam się wejść, bo na progu stały dwie panie z jakimiś kartkami w rękach i wyglądały tak, jakby ich rolą było dopadnięcie każdego turysty, który się tam zbliży, w trudnym do przewidzenia celu. Na mnie też łypały łakomym wzrokiem, widząc moje zainteresowanie przybytkiem.
Toteż bramę świątyni ominęłam z żalem, natomiast obok okazał się znajdować cmentarz, klimatyczny i zabytkowy. Przypomniało mi się, że faktycznie coś takiego miało tu być, jak głosił przewodnik. Dopadłam go uradowana, bo to kolejny nastrojowy zakątek o charakterze kojarzącym się filmowo, ale z drugiej strony miałam problem ze znalezieniem dobrych ujęć do zdjęć, co trochę mnie zasmuciło.
Kolejną atrakcją po drodze był szkocki parlament. Na oglądanych wcześniej zdjęciach nie podobał mi się, uważałam, że nie pasuje do charakteru miasta i psuje krajobraz swoją nowoczesną architekturą. Na żywo prezentował się jednak znacznie korzystniej, nie kłócił się z otoczeniem i w sumie był to całkiem ciekawy budynek.
Dalej już był pałac i nie pamiętam już zupełnie, co mnie skłoniło, żeby zamiast iść prosto do niego, to skręcić w lewo i w tył sąsiednią uliczką.
Dość, że wtedy ze zdumieniem odkryłam, że jest tam górka a na niej drugi cmentarz, znacznie większy i ciekawszy od tego pierwszego na którym byłam. Gęba mi się rozwarła z wrażenia i polazłam go zwiedzać. Tu już łatwiej było o ciekawe zdjęcia i ogólnie czadowo.
Spędziłam na nim nierozsądnie dużo czasu ale potem poszłam już w końcu do pałacu. Ten z zewnątrz prezentował się pięknie, wraz z pomnikiem przed frontowym wejściem.
W środku architektura nie była już jakaś szczególnie nadzwyczajna, dziedziniec wewnętrzny też raczej, jak na pałac, przeciętny. Najciekawsze było królewskie wyposażenie wnętrz, którego jednak, ku wielkiemu żalowi, nie można było fotografować. Tam chyba w ogóle jest jakiś zwyczaj, że królewskim rzeczom zdjęć robić nie wolno. Szkoda. Ze wszystkich tych sprzętów i przedmiotów najbardziej podobały mi się instrumenty.
Fortepian, harfa, nie pamiętam co jeszcze - wszystkie stylowe i na czarnym drewnie posiadały piękne subtelne malunki, które mnie urzekły, nie mogłam się napatrzeć. Po obejściu wszystkich komnat miałam problem ze znalezieniem drogi do wyjścia, ale w końcu dotarłam jakoś na dziedziniec, gdzie przyuważyłam, że jest jeszcze jakaś ekspozycja ze strojami. Tam też się musiałam przedzierać przez barierki, bo normalnej drogi nie mogłam znaleźć. Stroje wystawione do oglądania były zarówno historyczne - i te były znacznie ciekawsze, jak i współczesne - z bliska wyjątkowo nieciekawe. Sukienki królowej Elżbiety, znane doskonale z mediów, na niej prezentują się godnie i elegancko, ale same, na wieszaku, wyglądają raz, że totalnie nudno i nijako, a dwa, że materiał sprawia wrażenie kiepskiego - zmechacony taki. Czy kiedyś ludzie będą jeszcze się tak pięknie ubierać, jak w dawnych czasach?
A kiedy zobaczyłam już wszystko, co można było zobaczyć wewnątrz pałacu, przyszedł czas na przyległość w postaci Holyrood Abbey. To był mega opad szczęki! Najpiękniejsze ruiny, jakie widziałam w życiu! Czad i jeszcze raz czad! Małe to było, ale przepiękne z każdej możliwej strony. Narobiłam tu z miliard zdjęć i z żalem w końcu opuściłam, no ale kiedyś trzeba było.
Obeszłam dookoła królewskim ogrodem, całkiem przyjemnym i popodziwiałam jeszcze z zewnątrz.
W ogrodzie pierwszy raz w życiu pożałowałam, że nie mam aparatu do robienia zdjęć zapachom. Bo w powietrzu unosiła się woń po prostu obłędna!
Kiedy opuściłam teren pałacu, było już dość późno, bo po 16 i czułam się zmęczona, chyba dawało się już w kość to, że kolejny cały dzień zmuszam moje zwłoki przyzwyczajone do siedzenia na dupie do chodzenia. Dopadł mnie kryzys. A tu przede mną szczyt Arthur's Seat, który zaplanowałam na dziś. Wygląda na strasznie wysoki, grubo ponad moje siły nawet wtedy, kiedy jestem wypoczęta, a co dopiero teraz. Wydawało mi się, że gdzieś wyczytałam, że ma zaledwie trochę ponad 200 m wysokości, to tak, jak niższe górki w Tatrach, na które przecież jakoś wchodzę. Ale to niemożliwe, żeby miał tylko tyle, wygląda na o wiele wyższy... Ale, myślę sobie, może już nigdy nie będę miała okazji tam wleźć? Trzeba spróbować, chociaż trochę, chociaż kawałek... Nie można tu być i nie wejść w ogóle! Przecież tak się cieszyłam, tak zacierałam ręce na tą górę jadąc tu!
Może chociaż uda mi się przejść do końca ścieżką pod urwiskiem? Po prawdzie nawet na to nie dawałam sobie wielkich szans, ale ruszyłam przed siebie. Wbrew obawom szło mi się całkiem nieźle i sama nie wiem kiedy znalazłam się w najwyższym punkcie tejże ścieżki. Miałam stamtąd świetne widoki na miasto z prawej strony i robiącą duże wrażenie pionową skałę z lewej.
W pewnym momencie z lewej widnokrąg się poszerzył i urozmaicił i tu już byłam zachwycona krajobrazem, który się przede mną otwierał.
Zła byłam tylko, że droga zaczęła biec w dół i tracić wysokość, a tymczasem do szczytu Arthur's Seat wciąż był daleko, znów coraz dalej. Doszłam w końcu miejsca, gdzie otwierała się bezpośrednia droga na tą górę, zygzak po skałach pnący się wzwyż, a na nim kupa ludzi. Nie mam szans, uznałam. Droga z serii mega wyczerpujących, w dodatku bez szans na postoje na odpoczynek - przy takich tłumach nie można korkować ruchu, a szczyt heeen wysoko. Trudno, nawet nie będę próbowała, pomyślałam sobie, za to postanowiłam iść inną drogą, która odbijała w przeciwnym kierunku, pięła się do góry bardzo łagodnie, wyglądała pięknie i prawie bezludnie. Nie wiedziałam, dokąd prowadzi, ale najważniejsze, że gdzieś wzwyż. I to okazał się być doskonały wybór! Stamtąd miałam cudne widoki już w dolinę między wzniesieniami, śpiewały ślicznie małe kolorowe ptaszki i szło się lekko i komfortowo.
W tej fantastycznej scenerii pomyślałam sobie, że nie dziwne, że na tym właśnie lądzie zrodziło się tyle baśni i legend, skoro magia dawnych wieków wciąż wisi tu w powietrzu, a wzgórza na których obecnie jestem, są niewątpliwie oryginalną częścią Narni...
I nagle znalazłam się na przełęczy, z której na szczyt wcale nie było już daleko! Tyle, że wychodziła na stronę gór odsłoniętą od morza i mimo upalnego dnia, wiało tam lodem i urywało łeb.
Nie bardzo miałam ochotę iść jeszcze dalej w tamtym zimnym kierunku w poszukiwaniu cywilizowanej drogi. Przed sobą zobaczyłam dziką ścieżkę, która wydawała się całkiem dobrym podejściem, polegającym na naturalnych stopniach w zboczu. I to akurat był błąd. Zbocze było albo porośnięte śliską trawą, albo pokryte osypującą się żwirowatą ziemią, stopnie pojawiały się zbyt rzadko lub były zbyt płytkie, żeby dać oparcie mojemu stukilowemu cielsku, nie dawałam rady. W pewnym momencie utknęłam na dobre, nie mogłam ani wspiąć się wyżej, ani nie miałam jak zejść. Nie wiedziałam co robić, najadłam się strachu. Ale próbowałam, kombinowałam i w końcu udało mi się wyjść z tej pułapki, wspinałam się dalej, choć wciąż było trudno i miałam już dość. W końcu dotarłam do szczeliny między skałami, ucieszyłam się, że teraz będzie łatwiej, bo i nie tak ślisko i jest się czego przytrzymać. Niestety, owa szczelina najwyraźniej służyła za kibel turystom, śmierdziało wstrętnie i trzeba było uważać na klocki... Ale szło się faktycznie łatwiej i w końcu dotarłam do normalniejszej ścieżki i stamtąd na szczyt były już tylko dwa kroki.
Nie wierzyłam własnym oczom, więc jednak wlazłam tu, hurrra! Istotnie, w rzeczywistości góra nie mogła być zbyt wysoka, w tym momencie uwierzyłam w to jej 200 m, tylko optycznie wydawała się taka wielka i to było złudzenie lepsze od wszystkich wczorajszych w World of Illusions.
Szczyt był bardzo skalisty, oblężony przez ludzi, w tym również polskojęzycznych i oferował rozległe widoki na miasto i morze oraz małe jeziorka w dole. Lodowaty wiatr targał włosy na wszystkie strony. Ta górska enklawa w środku miasta była fajna i niefajna zarazem, bo z górskiego szczytu wolałabym mieć widoki na inne góry dookoła. Ale i tak było super, zwłaszcza błękit morza cieszył.
Przyszedł jednak w końcu czas na zejście w dół. Zastanawiałam się, którędy - całe spodnie miałam pokryte czerwonym pyłem na skutek wspinaczki i chciałam się jakoś doprowadzić do porządku. Z tego powodu większe jeziorko kusiło, ale stamtąd miałabym daleko do domu. Zdecydowałam się ostatecznie na mniejsze jeziorko, nie wiedząc, czy da radę w ogóle do niego bliżej podejść. Ale najpierw znalazłam się na innej, niż wcześniej, zielonej przełęczy, gdzie leżały kamienie i rzucały cienie, co kolorystycznie i kompozycyjnie dawało taką wymarzoną kwintesencję szkockiej sielanki, że się nie posiadałam ze szczęścia.
A potem szukałam cywilizowanej drogi do tego zygzaku, który mnie z dołu tak wystraszył, ale nie mogłam znaleźć i znów schodziłam na dziko, choć za wszelką cenę chciałam tego uniknąć. Tym razem po skałach, więc nie tak ślisko, ale wciąż niebezpiecznie. No, ale w końcu do zygzaku dotarłam i dalej szło się juz bardziej po ludzku. Widoki były niebiańskie. Dostrzegłam też w dole tajemnicze kręgi, które do dziś nie mam pojęcia, czym były.
Później, jak już szłam doliną w stronę jeziorka, wreszcie całkiem straciłam z oczu miasto i miałam poczucie znalezienia się w środku gór. Wciąż kręciłam głową jak wiatrak na wszystkie strony, a ze wszystkich wzniesień w Holyrood Park Arthur's Seat prezentował się najpiękniej. I te wszechobecne krzewy kwitnące na żółto ubierały górę w barwy mi dotąd nie znane.
I tu znów pojawił się jakiś cudowny zapach, ludzie, ja chcę perfumy o zapachu szkockiej łąki, myślałam sobie.
Dotarłam w końcu do jeziorka, które okazało się raczej bagienkiem i dostęp do niego jednak był dość trudny, ale dałam radę jako tako się opłukać, a potem jeszcze wytrzeć w trawie, na której ległam sobie beztrosko na trochę.
Potem minęłam jeszcze jakąś malowniczą ruinkę i znalazłam się z powrotem w mieście. Tym razem wracałam ta samą drogą, którą przyszłam, jeszcze rozglądając się na boki, bo gdzieś ponoć miało być przejście do jakiegoś wartego zobaczenia ogrodu… Nie znalazłam go niestety, za to zabłądziłam na jakieś zwykłe podwórko i tam zobaczyłam taki zwykły, czyjś podwórkowy ogródek…
Po czym udałam się do pizzerii na późny obiad. Pizzę mieli dobrą, ale nie lubię knajp z kelnerami, chyba wszędzie pod słońcem jest tak samo - człowiek zje, to zamiast wyjść, musi czekać na zmiłowanie, czyli kelnera z rachunkiem. Chciałam zawołać panienkę, ale sobie uświadomiłam z paniką, że całkiem mi wyleciało z głowy, jak jest rachunek po angielsku. Czas w końcu skorzystać ze słownika, wyjmuję komórkę w której przed wyjazdem odkryłam istnienie takowego, ale tu okazuje się, że do działania potrzebne jest mu połączenie z siecią, szlag. Ukradkiem zaglądam więc do papierowego słownika, w końcu znalazłam, bill, no jasne, co za skleroza! Wołam dziewczynę i mówię 'Can I ask you for the bill, please?' a ona gapi się na mnie nic nie rozumiejąc i prosi o powtórzenie. Musiałam powtarzać jej jeszcze ze 2 razy, w końcu pobiegła po koleżankę i zamiast niej przyszła koleżanka. To ja skonfudowałam się równo, że coś źle mówię, czy jak, więc zmieniam taktykę i tylko nieśmiało wyjaśniam 'I'd like to pay for it', na co dziewczyna rozpromieniona 'aaah, ok!' pobiegła do tamtej i przekazała wiadomość. Tamta przyszła i jeszcze przepraszała, że słabo zna angielski, ja ją, że to ja raczej, ona, ze nie, to ona...
A ja się tylko zastanawiałam, czy nie mogłam tak od razu...
I tak minął kolejny dzień...
Ciąg jeszcze dalszy nastąpi zdecydowanie nieprędko…