Mówisz i masz.
Dzień VIIDziś niestety pora już wracać do Polski.
Wsiadam w poranny autobus do Glasgow. Przejeżdża on przez calutką Glen Coe, toteż mogę ją w pełni podziwiać i zobaczyć te miejsca, do których pieszo dotrzeć nie miałam szans. I ogarnia mnie cholerny żal, kiedy widzę, co straciłam. Oczywiście, że najpiękniej, najwspanialej było właśnie tam, gdzie nie doszłam! Ach, czemuż tu nie ma przystanków? No nic to, chłonę zapierające dech w piersiach widoki przez okno i znów się odzywa ów ból - i co ja zrobię z całym tym pięknem? Za doliną wciąż długo jeszcze jest cudownie…
Potem w Glasgow przesiadam się do pociągu do Edynburga. Pociągi na tej trasie kursują z częstotliwością tramwaju, więc długo czekać nie muszę. To jest zdecydowanie najmniej przyjemna część podróży. Trasa wiedzie przez równiny i widoki są dość przeciętne. W pociągu jest tłok - cudem znalazłam miejsce siedzące. I przy okazji straszliwy smród! Wszystkich, którzy narzekają na smród w naszym PKP - chyba legendarny już tylko, bo dawno żadnego nie czułam - wysyłam na obowiązkową przejażdżkę do Szkocji na trasie Glasgow - Edynburg! Odór samego wagonu (a może jakichś środków konserwujących, cholera wie, co to właściwie... ) miesza się z odorem wszelakich podrzędnej maści fastfoodów i inszego żarcia, które tu ludzie bez krępachy nagminnie wpieprzają. Natężenie sięga zenitu. Dramat! Na tyle, na ile to było możliwe, postarałam się jednak tą trasę przedrzemać.
W samym Edynburgu nie mam zbyt wiele czasu, zjadam obiad, zauważam brak wielkiego sklepu z pamiątkami, który chciałam odwiedzić, a potem spieszę na autobus na lotnisko. Miasto witam z radością, jak starego znajomego, ale ze zgrozą zauważam też, że w tej zwartej zabytkowej zabudowie starego miasta wyrósł rak w postaci jakiejś nowoczesnej narośli. Spomiędzy dachów kamienic pamiętających czasy średniowiecza wyglądają szklane okna czegoś, co wygląda jak biurowiec z Mordoru, który postanowił się tam schować. Co za ork to tam wybudował?! Czemu w ogóle na to pozwolono?! Szok! Takiej samowolki architektonicznej, takiego barbarzyństwa to chyba nawet u nas się nie uświadczy. Nie zdobiłam zdjęcia, bo nie zdążyłam, a szkoda, popłakalibyście ze mną...
Lotnisko w Edim znów okazuje się koszmarem, tym razem z innej strony. Nienawidzę go. Proces nadania bagażu doprowadził mnie niemal do łez, ale już mi się nie chce rozpisywać na ten temat. I znów samolot ma opóźnienie, tym razem dobrze ponad godzinę. Widział ktoś kiedyś punktualnie startujący Ryanair? No nic to, dobrze, że sam lot jak zwykle piękny. Tym piękniejszy, że jego końcówka przypadła już na noc, więc dane mi było podziwiać zachód słońca ponad chmurami i rozświetlone w ciemności miasta. Przy lądowaniu w samolocie zgaszono światła i krążyliśmy jakiś czas nad Gdańskiem, podziwiając świetlisty klejnot w pełnej krasie. Cudo!
W samym Gdańsku nocleg miałam tuż obok lotniska, zwiedzanie miasta sobie odpuściłam tym razem, skoro nacieszyłam się nim rok temu. Tylko znów problemem, coraz bardziej wołającym o pomstę do nieba, okazał się dojazd pociągiem z lotniska na dworzec główny - z powodu braku kasy biletowej i informacji na stacji i skazania na automat. W tym miejscu to naprawdę ZUO! Taryfy biletowe w tym roku były bardziej jasne, niż w zeszłym, za to kwestia który pociąg jedzie i dokąd okazała się znacznie bardziej skomplikowana. Internetowy rozkład jazdy okłamał mnie, a z lokalnego nie szło nic zrozumieć. I oczywiście, że wsiadłam do złego pociągu! Na szczęście konduktor pomógł i ostatecznie udało mi się trafić do celu. A potem do domu.