No, ja dotarłem na miejsce w
środę...
(Natalia, super zdjęcie basisty!
)
...bo było tak, że w Nowym Sączu spotkałem jadących z Wielkopolski autobusami, a byli to Gero & Paulina oraz MAQ, który wiózł ze sobą dziesięć Noteckich - dołączyłem się do nich i razem dotarliśmy do Gorlic, gdzie zjedliśmy śniadanko w miłym przydworcowym barze, i dalej autobusem do Zdyni. Stamtąd nie uszliśmy kwadransa drogą przez łąki i las, gdy zaczepił nas miły kierowca w słomkowym kapeluszu, a był to Elrond
. Pojechali z Niną za granicę na zakupy a wracając zdążyli nas jeszcze podrzucić kawał drogi do Radocyny, choć na takiej drodze z takim obciążeniem jechać znaczy ryzykować zdrowie samochodu...
Na miejscu Natalia i Stasiek oraz szybka konstatacja, że na szczęście wiele się nie zmieniło, krótki i intensywny atak wspomnień nastrojów sprzed dwóch lat. Zaraz z Makiem ruszyliśmy na miejsce za kapliczkami, żeby rozbić tam namiot. Łączka chyba nie była koszona od poprzedniego razu, ale jakiś "luźniejszy odcinek" pod mój namiotek udało się znaleźć.
Wkoło dzikie łąki, zioła, słońce (choć i chmurki), kwiaty, zapachy, niebo - ludzi jakby więcej niż zwykle, ale nie do przesady. No i zaraz obiad - taki jak pamiętałem
. Potem leżenie na trawie, spacer (drogą do Czarnego, gdzie kupiliśmy oscypek, powrót łąkami) - takie typowe aktywności
.
Po kolacji rozpoczęły się gry szykowane przez Gera. Tego wieczoru wybieraliśmy (losując po dwie karteczki z przygotowanej puli i głosując za jedną lub drugą) najlepszą piosenkę The Doors. Oczywiście towarzyszyło temu przypominanie poszczególnych kompozycji czyli ich granie! Zwyciężyła Take As It Comes, co może być zaskoczeniem. A potem już na luzie i po całości grano i śpiewano piosenki Doors, Beatles, Pink Floyd, pozostając głuchym na wezwania postronnych: "a może coś po polsku?" lub "a znacie przeżyj to sam?".
No, interakcje zresztą tego wieczoru były dosyć intenzywne. Dosiadł się kolega Leszek, będący fanem Armii, a my wcześniej dosiedliśmy się do państwa starszych wiekiem. Pani miło się uśmiechała, zaś pan żartował, drążył polsko - ukraińskie tematy, intonował pieśni i w ogóle. Rozstaliśmy się pokojowo
. Cały wieczór upływał pod znakiem włoskiego
rosso, pięciolitrowej bańki zakupinej przez Elronda na Słowacji
.
Po wszystkim ruszyliśmy z Makiem w kierunku namiotu, ale jakoś tak się stało, że ruszyliśmy drogą w górę - w kierunku dawnej wioski Radocyna. Na niebie świeciły gwiazdy, wzeszedł księżyc, z łąk podnosiły się mgły. Dzika radość nas ogarnęła, chichraliśmy się i krzyczęliśmy. A po drodze tam i z powrotem widziałem w dodatku chyba ponad dziesięć meteorów i dowiedziałem się wszystkiego o MAQ
.
Następnego dnia, czyli w
czwartek po śniadaniu poszliśmy wszyscy na spacer w kierunku Wyszowatki. Po drodze rozmowy, śmiechy. trochę chodziło o to, żeby nawiązać kontakt ze światem - na przełęczy był jakiś "słowacki zasięg" - napisać/odebrać smsy, zadzwonić. To wtedy okazało się np., że Invi nie będzie
. W drodze powrotnej złapał nas deszcz, ale w sumie taki niegroźny.
Po południu zaś ruszyliśmy do Nieznajowej - drogą wiodącą brodami na Wisłoce - szedłem tam pierwszy raz (i zarazem nie ostatni
). Rzeczki szczególnie cieszyły Paulinę. No i Maka, który postanowił nie oszczędzać swych jedynych butów i chodzić po wodzie. Wisłoka była zmącona ale w Nieznajowej łączyła się z drugą rzeką – Zawoją, która była niezmącona, bardzo fajnie wyglądała taka dwukolorowa rzeka wynikła z tego spotkania.
Dolina wąska, ale nie na tyle, żeby nie było łąk z ziołami i polnym kwieciem. I sławny domek, który tym razem jednak był mocno zaludniony.
No i również w Nieznajowej dotarło do mnie o jakich
framugach mówi Natalia, wcześniej widziałem tylko tablice informacyjne o dziejach dawnych wiosek łemkowskich, zwróciłem uwagę na to, że pisane są dużo fajniejszym stylem niż petetekowski, że ciekawe zdjęcia nieistniejących obiektów na nich umieszczono. Natomiast zupełnie umknęło mi, że to wszystko wisi na drzwiach umieszczonych we framugach. Drzwi wolno stojące, drzwi do nikąd (można je otwierać!) - dla mnie mocny symbol i świetny pomysł! Usiąść na progu niczego… Z Pauliną, Gerem i Makiem poszliśmy jeszcze trochę dalej – do Wołowca, gdzie pochodziliśmy po cmentarzu i wracaliśmy już o zachodzie słońca.
Tego wieczora graliśmy o najlepszy numer Armii, którym okazała się Pieśń przygodna (fajnie!). Super było też przy okazji granie, te wszystkie numery pięknie się prezentowały. „A jak leci ten drugi?” – „Nieistotne”
. A potem o najlepszy band wszechczasów. Tu emocje sięgnęły zanitu (zwłaszcza Maq), do gry włączyli się państwo z drugiego końca wiatki, których głosy oczywiście się liczyły. Pani głosowała prawie za każdym razem, a pan podnosił rękę tylko kiedy padała nazwa King Crimson. Jakieś szczegóły onych gier mam nadzieję tu jeszcze wypłyną, typu – kto kogo wykolegował, kto niespodzianie zaszedł daleko a kto odpadł w przedbiegach. Zespołem wszechczasów okazali się The Doors. Dla mnie spoko. I znów pojawiły się piosenki Doors, potem Beatles, Pink Floyd (stare!), ale też np. 51th State Of America w wykonaniu Elronda z chórkami Natalii. Chóralne śpiewy w ogóle super. Gero może wspomni dokładniej o tym co tam było grane
.
Nazajutrz (
piątek) obudziłem się dość wcześnie. Pomyślałem, że skoro Maq jeszcze śpi to ja sobie pójdę na łono, popatrzę, posłucham, poniucham. Ale jakoś tak mnie wciągło, że poszedłem w górę ku Radocyny i postanowiłem odnaleźć znów jeziorko osuwiskowe w lesie. Pogoda się już całkiem wyklarowało, grzało mimo wczesnej pory, pachniało, bzyczało i ćwierkało. Zlokalizowałem nowe budynki, o których mówiła mi Natalia – inwestycje w pustej dotąd dolinie… A jeziorko jakby mniej odwiedzane niż dwa lata temu, ścieżki zarosły. Ale super, przejrzysta woda, wodne chrząszcze jakieś. Lubię takie miejsca.
No! Tego dnia mieli przyjechać Pancy – to wiedzieliśmy mniej więcej. Zastanawialiśmy się i zakładaliśmy co do innych osób. Po śniadaniu Paulina, Gero i Maq nie wiem co robili, a ja z mieszkańcami Rivendell ruszyliśmy do Radocyny i stamtąd w górę w stronę Koniecznej. Tam, gdy wyjdzie się ponad dolinę, jest strasznie ładnie, widać urodę tego miejsca: otaczające góry z lasem, drzewa na łąkach, pasy dawnych miedz, a wszystko w słońcu i pod błękitem. W lesie jeżyny a nawet poziomki. Super spacer.
Po powrocie zauważyłem pod bramką na boisku jakiś plecak. Po chwili odkryłem, że to pan Geming leży. Wkrótce pojawił się Gero, Paulina, która praktykowała wyszywanie na świeżym powietrzu. No i dotarła Fengari! Znalazła nas na końcu świata, przebyła cholerną drogę z Wyszowatki z plecakiem na kółkach! Nie bardzo wydała się jej zdatna do mieszkania nasza dzika łąka, rozbiła więc swój namiocik w bazie studenckiej, którą sobie przy okazji z Makiem obejrzeliśmy, zapoznając bazową, która nie była bazowym sprzed dwóch lat. Popołudnie sobie upływało aż wreszcie wracając z namiotu ku schronisku dojrzałem Panków i Laskę! U ha!
Chcieliśmy tego wieczoru posiedzieć wreszcie przy ognisku, więc Gero załatwił taczkę drzewa a po południu zaczęliśmy pilnować miejsca, co było całkiem miłe - Maq opowiadał o SBB, Fengari kibicowała naszym niemrawym próbom rozpalenia ogniska przy pomocy niczego. Ale wreszcie się udało! Wcześniej odwiedzili mnie panowie z czarnej beemki, których zaobserwowaliśmy na drodze z Koniecznej, gdy wpadali do jakiejś dziury z błotem. Pytali czy mogliby się dołączyć do ogniska. Byli jeszcze bardziej zawstydzeni sobą, mimo, że już troszkę pod wpływem. Dzień wcześniej mieli przygody, wracając po nocy do ośrodka wypoczynkowego zostali oskarżeni o zakłócanie spokoju, niemal aresztowani, tu w Radochnie też – o wstydzie – od razu pili z węglarzami, ich wycieczka stawała się pasmem udręki. Nie widziałem problemu, ale do ogniska dotrwał tylko jeden z nich, pan Szymek (zapamiętałem wreszcie?), który najpierw śmiało włączał się do śpiewania a potem zdominował trochę ognisko,
święta Tereso, gadał i gadał.
Ewrybadydałn. Ale też ratował nas browarami,
kochanie, fajkami i winem – to trzeba przyznać. Kiełba była po północy dla wytrwałych. A wcześniej dużo gadania, trochę grania, nowiny, pytania do Panka, gwiazdy, spadające gwiazdy, zniknięcie Maka… O, dużo z Luny tam było, a ja siedziałem między Tomkiem i Gerem i strasznie mi się podobało. A Maka odkryliśmy z Laską na szczęście w namiocie, do którego wpakowaliśmy się, zgodnie z jego przeznaczeniem, w trójkę. I spało się spoko, choć Maku zaczynał się dusić.
Sobota zaczęła się dla mnie z cztery godziny później – byliśmy umówieni na wyjście do kościoła do Grabu. Spacer miły, gdybyż trochę więcej snu. Ale byliśmy twardzi. Po drodze obserwowaliśmy rzymskie legiony modrzewiowe, oraz krowy, konie, owce, psa o pysku wyszowatki (takie zwierzątko)… Spóźniliśmy się bo mieliśmy stare dane dotyczące początku Mszy. Gdy wracaliśmy MAQ zaczął pałać chęcią na mleko, którą umiejętnie podsycaliśmy. Okazało się, że w Radocynie można zamówić i mleko (choć pomału okazywało się, że nie wszystko jest takie oczywiste). Ech te śniadanka! Kawka, papierosek. Słoneczko.
Góry przepłynąłem, rzeki przepędziłem – czy jakoś tak – to była uporczywa piosenka dnia najpierw Laski a potem i niektórych innych. Było leżenie na sofach przy namiocie, obserwowanie świerszcza gdy gra (a Maq umie wyczuć samicę pasikonika!), a potem spacer w górę Radocyny (tam gdzie dzień wcześniej na jeżyny). Noo, mi wcale nie przeszkadzało, że tam już byłem! Sekcja przyrodnicza (Panek, Fengari, Laska i ja) zbadała rozległe kałuże w lesie, pełne żabek, kijanek i innych stworów, obserwowaliśmy też piękną ważkę. Panek powalił małpą na drzewie. Leżeliśmy też pod starą czereśnią z dalekim widokiem (Maq serwował tam relację z Touru gęsto okraszaną hymnem tej imprezy). W drodze powrotnej skręciliśmy z Piotrkiem w boczną ścieżkę, co zaowocowało badaniem tego co żyje pod kamieniami w strumyku, spotkaniem z dużym zaskrońcem, padalcem, kałużą kipiąca żabkami, wąchaniem grzybów w lesie i znów jeżynami.
Po obiedzie leżenie na łączce, granie na życzenie (nie pamiętam tekstu, a to jak siora przyjedzie) super numerów z repertuaru Soundrops. Niespiesznie zakradała się pełnia wyjazdu. Z dołu jakieś krzyki: Morella dotarła! Co za intensywny, kolorowy człowieczek. Maq przyniósł skrzynkę bhrowahrów, hehe.
A potem wszystko na luzie. Rozbijanie namiotu dla czterech osób. Kolacja, konkurs na najlepszą piosenkę Budzy solo (mamo, co za masakra, ale też jakie ładne to było wybieranie gdy te piosenki się prezentowały) – Tren, oraz najlepszego wokalistę ever – Jim Morrison. Emocje, zabawa, palenie. Po ciemku już rozpalaliśmy ognisko (
Tomek). I zasiedliśmy przy nim blisko, nie mówiąc za bardzo. Ogień płonął, huczał, trzaskał a my sobie siedzieliśmy, to było super. I to manewrowo – formowo był dla mnie ten moment, wszyscy byli, święty spokój, love, peace & hormony, oscypki i chleb na ognisku. Super.
A po północy nie wiadomo skąd Soundropsi złapali melodię na granie. Uaaa! I to było kto wie czy nie najlepsze granie manewrowe jakie słyszałem! Repertuar paszczersowy, dawno nie słyszany, w porywających wersjach, Morella z kijkiem miast statywu, Gero wstający z gitarą. Fragmenty The Wall, Radiohead – po prostu super! Noc była coraz głębsza, występ się skończył, co rusz ktoś znikał, Laska opowiadała swoje niesamowite historie np. o sąsiedzie akordeoniście, na koniec zostaliśmy w czwórkę (zaskoczenie
) Laska, Morella, Maq i ja. Posiedzieliśmy chwilę a następnie przenieśliśmy imprezę do namiotu. Słowo klucz: kret.
Niedziela zaczęła się dla mnie ze trzy godziny później – byliśmy umówieni na wyjście do kościoła. Myślałem, że będzie gorzej wstać i dojść. I tylko podczas kazania zdarzało mi się odpłynąć. Podziwialiśmy koszule lektora – uwielbia jaskrawe barwy.
A dzień był leniwy i, jeśli o mnie chodzi, wybitnie pod znakiem niewyspania. Niby miałem się dospać ale nie wyszło. Pożegnała się z nami Laska
. Było gorąco, rozeszliśmy się po okolicy, ciężko się było znaleźć, zresztą trochę się nie chciało, dobrze było tak jak było. Z Pankami leżeliśmy w cieniu nad rzeką na mostku koło brodu, dołączyła do nas Fengari. Trochę brodzenia po wodzie, trochę gapienia w górę. Liście drzew, błękit. Leżenie to jest jednak to! Mieliśmy zaraz iść do Nieznajowej, ale zeszło. Rozsiedliśmy się potem w „Miejscu Natalii” pod lasem. Stamtąd widać daleko i jest się na takiej dzikiej łące. Dużo muzyki, która niosła się daleko. W pewnym momencie zauważyłem ptaka, który nie był zwykłym jastrzębiem, miał rozcapierzone pióra na końcu skrzydeł – już chciałem powiedzieć Pankowi, ale zauważyłem że ten już „ma go” przez lornetkę. Chyba orzeł – piękny i wielki, nisko nad nami, Soundropsi grają, a on sobie kołuje
.
Wycieczka do Nieznajowej doszła jednak do skutku. Początkowo wszystko przebiegało zgodnie z rytmem tej niedzieli. Droga przez rzeczki (tym razem łatwiej było przejść suchą nogą). Puszczanie kaczek przy jednym z brodów. Nagle zza zakrętu wypada gazik z trzema kolesiami, krzyczą żeby się odsunąć ale jest za późno, chlapią na nas wodą przejeżdżając na pełnym gazie. MAQ wiedziony instynktem rzuca kamieniem za odjeżdżającymi, kamień wpada na pakę obok siedzącego tam pana, znikają. Jestem wścieknięty, więc gdy panowie wracają idę drogą tak żeby się zatrzymali, nie myśląc o tym, że oni też mają to w planie. Rozpoczyna się dziwna wymiana zdań, bo niby rozmowa a jednak oni chcą bić naszego bohatera. Mało mają argumentów więc przechodzą na inne pozycje, że niby są strażnikami leśnymi i mogą nam zaszkodzić. Na szczęście w końcu się zabierają swoim pojazdem. Kontynuujemy wycieczkę, ale jednak jesteśmy poruszeni a Maq, który jakiś był nieswój, pod wpływem adrenaliny odzysku rezon i inne swoje właściwości.
Wieczorem kolacja i maraton konkursów. Pijemy (tym razem) bianco ze Słowacji (smaczniejsze a w podobnie atrakcyjnej cenie) i wybieramy skład zespołu wszechczasów. To jest jak trans, nie można odejść mimo późnej pory. Gitarzysta… eee, Page wygrał? Ale wcześniej Gero mówi: „to na Brylewskiego mam głosować?”. Perkusista – Bonzo, basista Flea. Uuu jej, upiłem się przy tym wszystkim.
Rano w
poniedziałek boli mnie trochę głowa. Panki pojechali rano, Fengari, Paulina i Gero się zbierają, ale oddzielnie. Fengari znów do Wyszowatki (pewnie sama opisze swoją przygodę, której nie zapobiegliśmy
), a reszta do Zdyni. Morella ma plan, żeby odprowadzić P & G na autobus, a potem iść na wycieczkę. Sobie idziemy, upał, w Zdyni trochę czasu na przysiądnięcie i dyskusję, a potem już w trójkę ku granicy. Na Słowacji kupujemy colę i fajki (Maq bhrowahr), leżymy na trawniczku a potem na ścieżki! Obok pastwisk pamiętnych ze społecznego leżenia dwa lata temu i w las, zmieniamy ścieżki, suniemy. Las, las, las – robi się jak w Beskidzie Niskim: zarośnięta ścieżka, osty wyższe od człowieka, drzewa… gdy jesteśmy już gdzieś nad Czarnym zaczynamy zbiegać z górki przez las. Hophop, prześwituje między drzewami przestrzeń! Wypadamy na łąkę, widzimy rozległy widok, same góry i lasy, pięknie! Drzemy ryje, rzucamy przedmiotami w górę, fikamy koziołki!
A potem siedzimy sobie spokojnie, leżymy, sycimy się. To najlepszy punkt widokowy TAM!
Wracamy po ośmiu godzinach marszu, jesteśmy głodni i chce nam się pić, ja mam spizganą kalafę, ale jesteśmy też megazadowoleni. Jemy obiad, pijemy po cztery kompoty, kładziemy się na trawie (tam przypomniała mi się wypowiedź człowieka zwanego Bocianem z Myślenic
„ja nie rozumiem tych narkomanów, idę do piwnicy wypijam dwa – trzy kompoty i nic mi nie jest”). Potem mycie się! Trafiamy wreszcie z Makiem na kąpielowe miejsce na Wisłoce. Zimna woda, co za czad. Maq wykrzykuje różne Kissowe hasła a ja mu wtóruję, bo co nieco się nauczyłem przez te dni.
Wieczorem w takim już okrojonym gronie sobie spokojnie rozmawiamy na różne tematy. Elrond rozwija pomysł, który od dawna krąży w kuluarach forum: projekt formowego wyścigu rowerowego. Przybiera ona w naszej wyobraźni kształt WIELKIEGO WYŚCIGU 2010, który polegałby na dojechaniu do Radocyny z… Warszawy. Startują razem wszyscy chętni, ale już którędy i jak dojadą, jaką zastosują taktykę, jakie wynalazki (tandem z wózkiem na browary?) – to zależy od własnego pomysłu. Meta w Radocynie!!!
Potem jeszcze tylko spacer pod gwiazdami do brodu. Tomek i Natalia wracają, Morella kładzie się na drodze patrząc w gwiazdy, zaraz dołączamy do niej z Makiem. Rozmawiamy o gwiazdach, o gwiazdozbiorach, arabskich nazwach, o przebudzeniu Elfów, nie rozmawiamy. Wreszcie przemieszczamy się do naszego namiotu i zasypiamy
.
Wtorek to już pakowanie się. Potem śniadanie i w drogę. Żegnamy się z Tomkiem i Natalią. Ech… Maszerujemy do Zdyni, niedaleko od przystanku jeszcze ostatni raz zapadamy w trawę. I jeszcze obiad w Gorlicach (przez pomyłkę 4 porcje zamiast 3), mrożona kawa albo bhrowar w Sączu. I macham Morelli i Makowi w autobusie do Krakowa. I tak to się dla mnie niespodziewanie skączyło.