Od dawna miałem ochotę pochylić się nad bardzo ciekawym okresem w twórczości Jello Biafry. Jest koniec lat osiemdziesiątych, po rozpadzie Dead Kennedys i chwilowym milczeniu pojawia się eksperymentalna epka grupy Lard, która była kamykiem powodującym powstanie lawiny. W ciągu właściwie dwóch lat Alternative Tentacles zafundowało prawdziwy potop płyt z udziałem swojego założyciela. Pierwsza pojawiła się płyta nagrana z D.O.A., potem ukazał się pierwszy pełnoprawny album grupy Lard, a następnie kolaboracja z Nomenasno oraz album projektu Tumor Circus. Na każdym albumie Biafra zaprezentował nieco inny rodzaj muzyki, na której każdorazowo odcisnął bardzo silne piętno. Ciekawe jest również to, że po tej erupcji pomysłów Biafra zamilkł i do czasu drugiej płyty Lard nie powstało nic, co poziomem dorównywałoby poprzednim dokonaniom. Potem znów musiało upłynąć trochę czasu nim obwąchał się z zespołem Melvins, co również zaowocowało dwoma zasługującymi na uwagę albumami. Niemniej jednak to właśnie przełom ósmej i dziewiątej dekady XX wieku pozostaje w jego dorobku okresem najbardziej twórczym i najbardziej niezwykłym pod względem artystycznym.
Jello Biafra with D.O.A.- Last Scream of the Missing Neighbors [1989]
Ocena: **** i 1/2
Płyta nagrana z weteranami amerykańskiej sceny hard core jest według mnie jednym z najwybitniejszych osiągnięć Biafry w ogóle. Udało się tutaj połączyć niezwykle chwytliwy materiał z jego odpowiednią ilością, czego na innych omawianych tu płytach czasem nie udawało się uniknąć. Trzydzieści minut, sześć utworów. Na pierwszy kwadrans składają się cztery szybkie odsłony Biafry punkowo-melodyjnego i jeden nieco dłuższy utwór. Można rzec, że przebój goni przebój. Po czterech autorskich kompozycjach wskakuje niezwykle sympatyczna przeróbka Animalsów i na tym kończy się strona A. Drugą część albumu stanowi trwający prawie 14 minut monumentalny „Full Metal Jackoff”. Wkraczamy na teren okołometalowej monotonii, która porywa słuchacza w świat politycznych spraw, którym Biafra zawsze czujnie się przyglądał.
Wydaje mi się, że ten właśnie album jest jednym z najlepszych dokonań tego artysty. Równie mocny jak „Fresh Fruit For Rotting Vegetables”, bardziej jednak od niego urozmaicony. Te kilka lat które dzielą oba albumy musiały jednak jakoś dać o sobie znać. Jeśli z twórczości Biafry po Dead Kennedys miałbym komuś polecić jeden album, byłaby to właśnie ta płyta.
Lard – The Last Temptation Of Reid [1990]
Ocena: *** i 1/2
Kolejny album powstał przy współudziale muzyków Ministry. I to słychać już po kilku dźwiękach. Formacja była jednak czymś więcej niż poprzedni projekt, o czym świadczył już sam szyld wymyślony na potrzeby nowego zespołu. Był to również jedyny projekt Biafry z tego okresu, który pozostawił po sobie więcej niż jedno wydawnictwo.
Całość otwiera „Forkboy” czyli hit pełną gębą, który jednak list przebojów raczej nie szturmował. W uzyskaniu swojego statusu raczej pomógł mu soundtrack do filmu „Natural Born Killers” Olivera Stone’a, na którym został umieszczony. „Forkboy” w pewien sposób określa zawartość płyty, która musi zostać ulokowana w odmiennym miejscu niż album omawiany przed momentem. Znika przebojowość, utwory zostają bardziej rozbudowane, ale też bez zbytniego komplikowania. W tle pojawiają się fragmenty jasno mówiące, kto jest współtwórcą płyty. Nie jest to jednak album przypominający dorobek Ministry z okresu „Psalm 69”. Właściwie nie można tu wychwycić elementów jawnie zainfekowanych metalem. Dopiero drugi album formacji „Pure Chewing Satisfaction” przeniesie dorobek zespołu w rejony tego stylu. Drugim utworem w kolejce jest „Pineaple Face” z niezwykle przyjemnym refrenem, natomiast „Mate Spawn & Die” rozpoczyna industrialny rytm, ale już za chwilę pojawia się echo twórczości DK. I tak płyta biegnie właściwie do samego końca.
Wspólnym mianownikiem albumów Lard i D.O.A. jest to, iż za każdym razem udało się doprowadzić do syntezy dorobku współtwórców. „The Last Temptation Of Reid” można określić jako punk rock/hc inkrustowany elementami industrialnymi. Jest to jednak zabieg niezwykle dyskretny.
Płyta posiada jednak kilka mankamentów. Po pierwsze jest za długa i bez problemu można by ją pozbawić ostatniego utworu. Piętnastominutowe monstrum nudzi i niepotrzebnie psuje dobre wrażenie, jakie pozostawia na słuchaczu ten album. Zastanawiam się również czy przedostatni utwór jest również potrzebny… Ale niech będzie, że tym razem dam mu spokój, choć według mnie płyta mogłaby się skończyć po siedmiu utworach, co z pewnością podniosłoby jej ocenę nawet o jedną gwiazdkę.
Całe szczęście Lard dostał drugą szansę i mógł zrehabilitować się na drugim albumie. Moim zdaniem to zrobił.
Jello Biafra & Nomeansno - The Sky Is Falling and I Want My Mommy [1991]
Ocena: *** i 1/2
Zaczyna się tak jak mogłaby zacząć się właściwie każda płyta Nomeansno. Panowie byli w tym okresie po nagraniu dwóch doskonałych płyt „Small Parts” i „Wrong”, a chwilkę przed bardzo ekscytującą „0+2=1” i sporą roszadą w składzie. Jednym słowem w pełnym rozkwicie. Od samego początku słychać, że Biafra mógłby być regularnym wokalistą tego zespołu. Właśnie mógłby… W przeciwieństwie do poprzednich na tej płycie nie zdarzają się fragmenty, które mogłyby zostać umieszczone na regularnych płytach DK. „The Sky Is Falling” jest płytą Nomeansno z gościnnym udziałem obcego śpiewaka. Zdarzają się fragmenty idealnego współgrania jak choćby w „Jesus Was A Terrorist”, „Bed” czy „Sharks In The Gene Pool”, to jednak podczas odsłuchu cały czas ma się wrażenie, że nie nastąpiła pełna synteza. Nie wiem, czy Nomeansno aż tak bardzo obstawiało przy swoim, czy też Biafra użył złych argumentów, by pociągnąć trójkę Kanadyjczyków w inne rejony? Współpraca, która mogła zaowocować czymś fascynującym okazała się po prostu ciekawym występem Biafry na dobrym albumie Nomeansno. Trochę za mało.
Tumor Circus – Tumor Circus [1991]
Ocena: **** i 1/4
Kolejny, ostatni już projekt Biafry z tego okresu. Tym razem tak jak w przypadku Lard do życia został powołany zespół, w którego skład prócz Biafry wchodzili muzycy Steel Pole Bath Tub oraz King Snake Roost. Niestety nie znam dorobku obu tych formacji, ale efekt spotkania jest bardzo interesujący. To najbardziej „odjechany” ze wszystkich omawianych tu projektów. Wpływ DK ogranicza się tylko do udziału Biafry. Dzięki temu to chyba najbardziej świeży album ze wszystkich tu omawianych. Zespół potrafi zafundować wokaliście zgiełkliwe i dysonansowe podkłady z silnymi elementami psychodelii tak jak w „Hazing for Success”. Nie ma też problemu w graniu hard core’a, czego dowodem chociażby „Human Cyst”. Robi to jednak na swój sposób, jakby w krzywym zwierciadle. Pojawiają się oczywiście solówki, rzadko jednak w tradycyjnym ujęciu. Tym razem Biafra nie ma problemu w odnalezieniu się w takiej muzyce. Szkoda, że Tumor Circus pozostawił po sobie tylko ten album. Płyta chyba prawie tak dobra jak ta nagrana z D.O.A.