KONFRONTATIONEN 2013 Nickelsdorf, 18-21 lipca
Dzień 2
W południe wyruszamy do Kleylehof, maleńkiej osady (?) kilka kilometrów od Nickelsdorfu. Zaraz po przekroczeniu granicy zauważamy maszerującego po ściernisku Chino Shuichi - niestety nie mamy możliwości żeby się zatrzymać i zaoferować podwiezienie. Na miejscu okazuje się, że koncert będzie o 14, a nie o 13 jak stoi w programie, w nagrodę możemy przyglądać się próbie dźwiękowej. Siwowłosy Conny Bauer z puzonem wypolerowanym na błysk, majstruje coś przy laptopie - nie wiemy jeszcze, że elektronika będzie nas prześladować już do końca festiwalu. Tym razem występ odbywa się w niewielkim, wymurowanym z kamienia amfiteatrze, w środku miejsce na ognisko i trawnik z odrobiną cienia. Powoli przybywa ludzi, część układa się na trawniku, inni wybierają kamienne stopnie; sporą popularnością cieszy się schłodzone białe wino serwowane w zaimprowizowanej polowej kawiarni, co sprzyja wesołym pogwarkom; mimo upalnego słońca kilkoro dzieci bryka radośnie po trawie. Piknik i sielanka
Pokrzepiony
Conny Bauer pojawia się na "scenie" tuż po 14. Stojąc kilka kroków od mikrofonu, zaczyna prostym, rytmicznym motywem, rozwija go w jakąś quasi-ludową melodię, aby po 2-3 minutach wrócić do pierwotnej frazy, ale tym razem gra ją do mikrofonu, zapętla w "lup stejszyn", przez chwilę grają razem, dodaje kolejną pętlę i jeszcze jedną, improwizuje przy ich akompaniamencie. Sam ze sobą w duecie, triu, kwartecie, splata i rozplata wątki, zagęszcza i rozrzedza faktury, tka barwną muzyczną materię słonecznego i leniwego popołudnia. Czysty, nieskażony przetwornikami ton puzonu(ów) przywodzi na myśl radość haendlowskiej "Muzyki na wodzie". Oto muzyka, która nie wyrzekła się swej rozrywkowej funkcji w imię wydumanych teorii - i co symptomatyczne - grana przez weterana europejskiego free. Jakże mile spędzony czas! Dziękujemy, Conny!
Wzmocnieni na duchu wracamy, aby wzmocnić również ciało pysznym madziarskim jedzeniem. Na stronę austriacką jedziemy prawie 2 godziny przed planowanym początkiem koncertów, aby znaleźć dobre miejsce w Jazzgalerie. Owszem, w podwórzu, gdzie znajduje się scena i widownia, ludzi nie ma prawie wcale, za to na krzesłach leżą koce, chusty, czapki, torby, plecaki i co tam kto zostawił zajmując sobie miejsce na wieczór. Cóż, taki koloryt tego festiwalu. Siadamy z boku sceny, w pierwszym rzędzie, przy schodkach którymi wchodzą muzycy. Soundcheck już się odbył, instrumenty odpoczywają na deskach. Upał nie zachęca do spacerów, jednak postanawiamy sprawdzić, co słychać w obejściach poczciwych austriackich rolników.
Sylvia Bruckner (fortepian),
Joëlle Léandre (kontrabas),
John Butcher (saksofony) i
Raymond Strid (perkusja) pojawiają się przed 20. Butcher przykłada do ust sopran... Gra już czy jeszcze czeka aż ucichnie publiczność? A jednak gra, a raczej szumi, na granicy słyszalności, stopniowo zwiększając natężenie dźwięku; dołącza Sylvia Bruckner, ale czy to fortepian, czy "echo grało" doprawdy trudno powiedzieć. Jazda zaczyna się kiedy do akcji wchodzi pozostała dwójka. Strid ma perkusyjny zestaw uzupełniony o arsenał metalowych przedmiotów znalezionych chyba na złomowisku, włącznie z dziurawym crashem i krowim łańcuchem. Léandre uzbrojona tylko w kontrabas, z miejsca przejmuje dowodzenie, dzieli i rządzi, steruje i kontroluje wszystko, co dzieje się na scenie. A dzieje się mnóstwo, muzycy prześcigują się w wydobywaniu ze swych instrumentów coraz to dziwniejszych dźwięków, Strid ledwo nadąża ze swoimi zabawkami, zmieniając je z szybkością błyskawicy. Co i rusz Joelle kiwa z uznaniem głową, bo Raymond nie daje się zaskoczyć najbardziej nawet pokręconym zwrotom jej smyczka. Wydaje się, że nieobliczalny, postrzelony występ musi nieuchronnie zamienić się w kompletny chaos, jednak Cesarzowa kontrabasu perfekcyjnie panuje nad całością. Dzięki niej widowisko otrzymuje formę, strukturę, początek i koniec, przemienia się w opowieść, której sens wprawdzie umyka, ale od której nie można się oderwać. I kiedy kończy się godzinny set i wybrzmiewają oklaski, przychodzi refleksja: czy rzeczywiście jest w tym wszystkim jakaś treść, czy może umysł na próżno szuka czegoś, co nie istnieje, może po raz kolejny dałem się nabrać? Nawet jeśli tak, to na swój sposób piękne jest to kłamstwo.
Po tej dawce akustycznego "noise'u" przychodzi czas na jedną z dwóch formacji, dla których tu przyjechaliśmy -
DKV Trio. Panowie rozstawiają się stosunkowo szybko, ale publiczność jakoś nie pali się do powrotu na duszne podwórze restauracji. Czekamy razem z muzykami. Drake i Kessler rozmawiają o locie do Europy, Vandermak stoi nieco z boku, zatopiony w myślach. Zza grubych szkieł patrzą na mnie przenikliwe skośne oczy, których mała właścicielka przed chwilą gorąco witała się z Hamidem. Wreszcie dzwonek wzywa wszystkich na widownię, festiwalowy zapowiadacz ogłasza "The legendary, the original DKV Trio from Chicago" i odlatujemy - tak po prostu, tak od razu, z miejsca porywa nas muzyka. Co i jak gra DKV, wie każdy, kto choć raz ich słyszał - tu nie mogło być mowy o żadnych niespodziankach - ale zaskoczeniem jest nadzwyczajna łatwość i naturalność z jaką DKV wyimprowizuje poszczególne numery, niemal jakby wszystko, każda fraza i nuta były uprzednio skomponowane, zapamiętane, ograne na dziesiątkach prób i teraz tylko odtworzone. Niewiarygodne! Drake - jak wielki czarny kot, o miękkich ruchach, czujnie i swobodnie (free) swinguje we wspólnym tańcu z Kesslerem. Vandermark nie boi się wpadających w ucho melodii, rysując je tenorem, malując klarnetem, barwiąc barytonem - czasem wydaje się cytować sam siebie. Przed sceną pląsają małe skośne oczy i nagle przypomina mi się "Diminuendo and Crescendo in Blue" tak porywająco zagrane przez Paula Gonsalvesa wiele lat temu w Newport. Po raz drugi dzisiaj słyszymy muzykę z przytupem; muzykę do tańca i różańca; muzykę, która nie gardzi nikim i nikogo nie odrzuca; muzykę, która podnosi na duchu i czyni lepszym. A potem burza braw, krótki bis i twarze rozjaśnione uśmiechem.
W przerwie czujemy jednak, iż "duch wprawdzie ochoczy, ale ciało słabe", a że sobota zapowiada się na długi dzień, postanawiamy wracać na kwaterę. Z pewnym żalem odpuszczamy
Kege Sno i trio
Buck/Fennesz/ Williamson. Na ulicy spod drzewa podrywa się Honsinger, jak ptak gwałtownie zbudzony ze snu, odfruwa w kierunku rozświetlonych drzwi Jazzgalerie...
cdn.