Koncert Depeche Mode, Spodek, Katowice, 14.03.2006
Zaskakując dobry. Tak bym powiedział na początek. Zaskakująco, bo w sumie nie wiedziałem czego się spodziewać. A było naprawdę dobrze.
Zaczął jednak suport. Bravery. Zespół którego kompletnie nie znałem, nic o nich nie wiedziałem i bardzo miło mnie zaskoczyli. Fajne postpunkowe granie, mnie najbardziej pasujące pod New Order, tylko z klonem Roberta Smitha na wokalu. Bardzo przyjemnie się tego słuchało. I dość dobrze zostali przyjęci przez publikę.
No a potem już się zaczęło zacznijmy od samej sceny. Mocno kosmiczna rzecz. Półkole z również okrągłymi podestami klawiszy.
Do tego po lewej stronie wielka kula na której wyświetlano różne napisy, częściowo z tekstów utworów, częściowo jakoś je komentujące. Do tego z tyłu trzy wielokątne telebimy wyświetlające ujęcia z wielu kamer ale też specjalnie przygotowane filmiki, animacje itp. Pan Corbijn znów się postarał.
No i sami oni. Fletcher w zasadzie przykuty do swoich klawiszy i czasami sprawiający wrażenie lekko znudzonego. Ale to pozostała dwójka miała robić show. Gahan to wulkan energii. Ganiający po scenie, skaczący, wijący się, tańczący. Jest na co popatrzeć. Gore z kolei bardziej stonowany, częściej skupiony na gitarze, tylko czasami przebiegający przez scenę z szelmowskim uśmieszkiem. Taki czarny aniołek. Dosłownie patrząc również na jego ubiór. Czarny t-shirt ze skrzydłami + czapka z irokezem. Nieźle.
Jak dla mnie to był w ogóle wieczór Gore’a. Nigdy nie byłem (sorry Crazy) jakimś zajadłym fanem jego solowych popisów na płytach ale muszę przyznać, ze dla mnie był wczoraj postacią numer jeden. A wykonane przez niego Damaged People, Home a potem otwierające bis Shake The Disease były najjaśniejszymi momentami wieczoru. W odróżnieniu od Gahana jego głos był czasami niepewny, lekko nawet załamujący się (zwłaszcza w Damaged People) ale niosący tyle uczucia, że aż ściskało w przełyku. To fascynujące jak głosy obu wokalistów są idealnym odzwierciedleniem ich scenicznego zachowania. Gahan to pewny, mocny, rockowy głos. I takie też zdecydowane, odważne jego zachowanie. Gore to taki pocieszny grubasek, misiaczek. Przepraszający za to, że ma zaśpiewać, że przecież nie jest wybitnym wokalistą ale chce i ma coś do przekazania. Takim misiaczkiem na scenie jest też często Robert Smith i Gore w jakimś stopniu mi go tu przypominał. Mnie wczoraj bardziej ruszał i wzruszał ten drugi.
A jak było muzycznie. Wymieszanie nowej płyty z największymi przebojami. Zaczęli od Pain That I’m Used To i John The Revelator z ostatniej płyty. Zabrzmiały mocno i dobrze wprowadziły w koncert. Potem pierwsze cofnięcie w czasie. Question Of Time i Policy Of Truth. Nadal dobrze, trochę inne aranżacje, widać że panowie cały czas coś w nich szukają. Potem Precious, które jak na mój gust zabrzmiało zaskakująco mało przebojowo, bardziej oszczędna wersja, ale bardzo korzystna. Potem Walking In My Shoes i Suffer Well czyli rozkręcający się Dave, chyba zadowolony, że ludzie już znają i śpiewają jego utwór (Suffer Well to jedna z trzech jego kompozycji na Playing the Angel). Potem pierwszy set Gore’a. Damaged People zabrzmiało znów oszczędnie, delikatniej niż na płycie. Głos jeszcze lekko niepewny z czasem zyskiwał mocy i brzmiał coraz lepiej. Kolejne Home zabrzmiało już po prostu genialnie. Szkoda, że to jedyny fragment z mojej ulubionej Ultry był. Potem wrócił Gahan i polecieli dalej. I Want It All i Sinner In Me z nowej płyty. Zwłaszcza ten drugi zabrzmiał niesamowicie. Klimat totalny. I jeszcze bardziej utwierdził mnie w przekonaniu, że to godny następca Barrel Of A Gun. Ten utwór i następujący po nim, wykrzyczany, wyszalany przez Gahana I Feel You to z kolei jego najlepszy chyba moment. Podobnie udane były kolejne zaserwowane hity czyli Behind The Wheel i set Violatorowy: World In My Eyes, Personal Jesus i Enjoy The Silence. Tutaj też coraz więcej do powiedzenia miała publika recytując calutkie teksty. Przy Enjoy The Silence zobaczyliśmy nawiązanie do słynnego video tylko tym razem w wersji animowanej. Też król, też leżak itd. Bardzo sympatycznie to wyglądało.
Muszę podkreślić, że panowie bardzo się starają. Te stare przeboje w większości dostały zupełnie nowe aranżacje. I nawet jeżeli jedno czy drugie nowe wykonanie mi się mniej podobało (tak będzie przy bisach) to kurcze, przecież mogliby to po prostu odegrać tak jak w latach poprzednich a publika i tak by była zachwycona. A tu się naprawdę starają. I prezentowane filmy na telebimach, nawet do tych starych rzeczy też były nowe. Dzięki temu nawet oglądając ich poprzednie koncerty na DVD i Devotional i Paris z 2001 jest szansa odkrycia czegoś nowego. Duży szacunek.
Po Enjoy The Silence nastąpiła rzeczywiście chwilowa cisza (nie wśród publiki rzecz jasna) po czym dość szybko przyszedł czas na pierwszy bis. Zaczął go prawie a capella Gore. Jedynie na klawiszu imitującym fortepian akompaniował mu jeden muzyków (tych poza Depechami było tylko dwóch – wspomniany klawiszowiec i perkusista). I w takiej znów zaskakująco oszczędnej ale fantastycznej wersji poleciało Shake The Disease. Nigdy nie byłem jakimś wielkim fanem tego utworu ale tu zabrzmiał doprawdy porażająco. Potem niestety nastąpiło coś co musiało. I Just Can’t Get Enough. Zabrzmiało nawet nieźle ale dla mnie uratowały go głównie chóralne głosy fanów wybrzmiewające jeszcze długo po zakończeniu utworu przez zespół. Podobnie było z kolejnym hitem czyli z Everything Counts. Znów oszczędniejsza aranżacja, przy której ten utwór według mnie trochę stracił. Ale wykrzyczane w tłumie wielokrotnie
Grabbing hands, grab all they can
Everything counts in large amounts
wynagrodziły wszystko.
Drugi bis po odrobinę dłuższym oczekiwaniu to Never Let Me Down Again -dobre ale niepowalające wykonanie i wyciszające nastrój, ewidentnie pożegnalne Goodnight Lovers. To zarazem był jedyny utwór z Excitera.
Akurat przy tym utworze miałem dużego farta. Staliśmy blisko wybiegu ze sceny po prawej stronie. Miało to swoje dobre i złe strony. Zasadniczo Gore i Gahan byli raczej po drugiej stronie sceny ale jak już skorzystali z wybiegu to mielismy ich dwa, trzy metry od siebie. A na koniec przyszli tu obaj. Gore robił za chórek a Gahan pieknie prowadził wokal. A na samym końcu śpiewali już razem w braterskim (‘
soul brothers’) uścisku mającym chyba przekonać, że wszelkie niesnaski pomiędzy nimi są już tylko przeszłością. To kolejny magiczny moment koncertu, który w ten sposób się już zakończył.
Muszę jeszcze wspomnieć o publiczności. Fanatycy. Nieczęsto się zdarza aby na koncercie zagranicznego wykonawcy z tyłu było słychać chór śpiewający pełne teksty. Nie tylko najbardziej znane fragmenty refrenów ale naprawdę całe teksty. Szacunek też dla nich.
No miłe wspomnienie pisząc ale teraz już idę spać…