Cytat:
"De La Soul is Dead" z 1991 roku, to chyba najbardziej wymagające intelektualnie, intertekstualne, metadzieło hip-hopu swojej epoki
Trochę żartuję, ale nie do końca.
Wydane w 1991 roku
De La Soul is Dead, to jeden z najdziwniejszych i, co by nie mówić, najambitniejszych konceptów nie tylko w samym hip-hopie, ale w ogóle w muzyce popularnej. Płyta była następcą wydanego w 1989 roku -
3 Feet High and Rising, manifestu słonecznej, wyluzowanej, uśmiechniętej twarzy hip-hopu, jadącego na znakomicie dobranych samplach sprzed lat. Jeśli dodamy, że ów słoneczny wizerunek był budowany nie tylko samymi piosenkami (takimi jak ich wypełniony kwiatami manifest "D.A.I.S.Y. Age"), ale też licznymi skitami, nie ma się co dziwić, że na tle różnych zaangażowanych Public Enemy, gangsterów z NWA czy rozrabiaków z Bestie Boys, chłopaki z De La Soul jawili się niczym rapowi neo-hippisi - zresztą bywali w 1989 dosłownie określani tym mianem.
Jak wszyscy wiemy, ruch hippisowski dość szybko doczekał się albumu, który od początku do końca, ukazywał ich w szyderczym zwierciadle: "We're Only in It for the Money" The Mothers of Invention - przedziwnego kolażu, gdzie muzyka sama w sobie jest tylko jednym z wielu elementów wielopoziomowej i solidnie przekminionej narracji. Zappa na hippisów patrzył z boku, wyrastając z trochę innego korzenia i mając trochę inne idee w głowie. De La Soul poszli dalej - postanowili nagrać swój odpowiednik "We're Only in It for the Money" o sobie samych, radośnie demolując oczekiwania, jakie mógł mieć wobec nich zajarany debiutem słuchacz. "De La Soul is Dead" to wielopiętrowa, słodko-gorzka konstrukcja narracyjna, która ma w sobie tyle pomysłów, że wujek Zappa naprawdę mógłby być dumny...
Od czego by tu zacząć? Może od tego, że album jest stylizowany na audiobooki dla dzieci, przeznaczone do nauki czytania. Na dzień dobry wita nas głos narratora, który rozpoczyna przedstawianie historii. Po czym okazuje się, że mamy to do czynienia z konstrukcją szkatułkową: następni słyszymy scenkę, w której chłopiec w wieku szkolnym znajduje na śmietniku kasetę De La Soul (w tle słychać głosy jego koleżanek zajaranych Vanilla Icem). Kaseta zostaje ukradziona przez grupę szkolnych bullies, a później zostają oni z nami do końca albumu - co jakiś czas komentując kolejne piosenki i dochodząc do wniosku, że to straszny syw i De La Soul jest do dupy...
...a to tylko początek, to tylko dwie warstwy odniesień. Na płycie pojawiają się też: 1) momenty z fikcyjnej stacji radiowej WRMS (która gra tylko De La Soul) 2) przewijający się motyw sklepu z donutami (!), który De La Soul planuje rozkręcić 3) masa masa innych pierdółek, running joke'ów, inside joke'ów, zjaranych odniesień, głupawek, scenek rodzajów, dialogów itd. etc.
Brzmi jak niezła głupawa. Dodajmy więc, że płyta zawiera jeszcze hymn pochwalny na cześć owsianki, hymn pochwalny na cześć skateboardingu, singiel zatytułowany "Ring Ring Ring (Ha Ha Hey)" (narzekający na niską jakość demówek innych zespołów, które dawane są członkom De La Soul w prezencie) - teoretycznie cały czas jest to więc dobra zabawa. Tym niemniej wydaje mi się, że punkt ciężkości jest gdzieś indziej. Okładka z wypierdoloną doniczką (sugerująca, że "Daisy Age" już się skończyła), deprecjonowanie samych siebie poprzez wspomniane skity ze szkolnymi bullies narzekającymi na album, nawet sam tytuł - jest tu jakiś dystansik, autoironia, trochę demolowanie własnego wizerunku. A jeszcze mamy tu już zupełnie poważne piosenki o narkotykach i broni...Oj, chociaż może się tak momentami wydawać - to nie jest 100% wesolutka, głupiutka płyta. Trochę jak "We're Only in It for the Money", czyż nie?
Czy De La Soul is Dead sprawdza się jako muzyka tła? Może, ale trzeba będzie dużo używać przycisku skip, żeby skupić się wyłącznie na czysto muzycznych momentach. Ale jeśli potraktujemy tę płytę jako niezły film, wkręcimy się w nią, załapiemy co tam się tak naprawdę odpierdala - płyta ta może nam dużo od siebie dać w zamian.
Koncept był tak szalony, że sam zespół jednak nie odważył się porywać więcej na coś podobnego. Ale wciąż nagrywali później dobre płyty...