a tribe called questA Tribe Called Quest poznałem w czasach mojej nastoletniej fascynacji Kalibrem 44. Odkopałem jakiś wywiad, chyba z 1997 albo 1998 roku, gdzie Joka polecił, żeby
kurwa posłuchać sobie Tribe Called Quest albo De La Soul (możliwe, że wspomniał jeszcze o Pharcyde, przez co cała trójka na zawsze pozostała w mojej głowie ze sobą związana, aczkolwiek dzisiaj piszę tylko o tych pierwszych). Skorzystałem z tej rady i sobie kurwa posłuchałem i faktycznie miało to sens - o ile słynny debiut Kalibra, rozkrzyczana-szamańska-psychodeliczna "Księga Tajemnicza. Prolog." nie miała żadnego punktu wspólnego z nowojorczykami, o tyle ich drugi album, lajtowo-zjarano-abstrakcyjne "W 63 minuty dookoła świata", faktycznie brzmiał jak coś, co mogło być w linii prostej zainspirowane opisywanym zespołem (notabene, trio z Katowice przełożyło ten klimat na polski grunt z dużą klasą, wyraźnie się inspirując, łapiąc różne niuanse, podobny luzik, podobne wibracje, jak ich amerykańscy koledzy, ale zdecydowanie po naszemu, ze swoim przelotem i z dodatkiem świetnych pomysłów na użycie ojczystego języka). Wtedy do hip-hopu podchodziłem, poza kilkoma wyjątkami, jak pies do jeża, dość nieufnie i ostrożnie, ale wciągnęło mnie to i z miejsca te De La Soule, Tribe Called Questy i Pharsajdy uznałem za swoje.
Debiut ACTQ z 1990 roku, czyli płyta
People's Instinctive Travels and the Paths of Rhythm z klasycznej trójki z pierwszej połowy lat 90, jest stosunkowo, z jednej strony, najbardziej młodzieńcza i niedosmażona, z drugiej - pewnie najbardziej nagryzł ją, przez te ponad trzy dekady, upływ czasu. Jest to jednak świetna płyta. Od początku czuć świetny przelot całej ekipy, na czele z dwoma mistrzami ceremonii czyli Q-Tipem i Phifem Dawgiem, luz i dobrą zabawę w ich flow, zero złych emocji, zabawę słowem, abstrakcję czy niekiedy zaskakujący dobór tematów: opowieści o zgubionym portfelu (
I Left My Wallet In El Segundo doczekało się po latach
polskiego hołdu, który swoją drogą jest też hołdem złożonym "Wiedziałem, że tak będzie" z debiutu Molesty) czy o odpowiednich nawykach żywieniowych. Z tym świetnie współgrają bity. Czy się zestarzały? Może i tak, ale te jazzujące, ale trochę psychodeliczne, niczym wyrwane z dziecięcego snu, podkłady musiały być w 1990 roku zapewne szokująco świeżo, więc chyba warto się w to wczuć. Tu warto dodać, że dwa fragmenty płyty są znajome każdemu uchu: z jednej strony
Can I kick it? przebojowo jedzie na wiadomym samplu Lou Reeda, z drugiej sitar z
Bonita Appelbum potem został wykorzystany we wiadomym hicie Fugees, będącym coverem wiadomego hitu Roberty w formacie bezstratnym. I tak to się toczy ta muzyka.
The Low End Theory z 1991 roku (wydane swoją drogą TEGO dnia, co "Nevermind" i "Blood Sugar Sex Magik") zaczyna się od konkretu:
w dołach gra głęęęęęboki kontrabas, a Q-Tip otwiera ceremonię poniższymi słowami:
Back in the days when I was a teenager
Before I had status and before I had a pager
You could find the Abstract listenin' to hip-hop
My pops used to say, it reminded him of Bebop
I said, "Well, Daddy, don't you know that things go in cycles?
Way that Bobby Brown is just amping like Michael"Dzisiaj jazz i hip-hop, to brzmi jak najmniej, kurwa, zaskakujące połączenie świata. Mówi o tym randomowy polski raper po czterdziestce, Michał Urbaniak i pierwszy lepszy recenzent z jakiejś "Polityki", który zauważa, że ten rap, to trochę jak jazz. Bitmejkerzy, którzy chcą połączyć hip-hop z jazzikowym flavourem, muszą się natrudzić, bo od 1991 roku temat był ogrywany jakieś siedemnaście tysięcy razy. Ale wtedy, te 32 lat temu - to było coś! I duża w tym zasługa ATCQ, że udało się te dwa światy tak mocno na lata zespolić. Zacytowane wyżej pierwsze wersy całego albumu i zarazem numeru "Excursions" brzmią jak credo. Historia muzy jest zapętlona, a rap kojarzył się ojcu Q-Tipa z be-bopem (Q-Tip wyjaśniał potem, że chodziło, że w obu tych rzeczach ważna jest improwizacja). I faktycznie - taki jest klimat całej tej płyty, skrajnie zwartej, stylowej, gdzie ich BOOM-BAP w bitach, tętni jazzowym życiem. Symbolem tego było zaproszenie na album Rona Cartera, który wycina na kontrabasie w
Verses from the Abstract. Album stosunkowo krótki, konkretny (48 minut - pamiętajmy, że to czasy, kiedy raperzy i w ogóle muzycy uznali, że to, że na płycie CD mieści się 80 minut muzyki, to jest tak zajebista sprawa, że trzeba tę pojemność całą wykorzystać), skrajnie stylowy, skrajnie rootsowy.
I wreszcie trójka czyli
Midnight Marauders (w 1993). Chyba najbardziej przebojowa z całego wielkiego trio, mieszająca elementy z dwóch poprzednich albumów w odpowiednich proporcjach, wpadająca w ucho, wyluzowana. Czasem sobie ją zapodawałem, jak jeździłem po wsiach latem na rowerze. Mało znam lepszej muzyki do tego typu aktywności. Trudno mi coś więcej dodać - przepis został opisany powyżej, tutaj dopieszczony, dopracowany, uprzebojowiony i podany kolejny raz w smaczny sposób.
Potem były jeszcze dwa albumy z lat 90:
Beats, Rhymes and Life z 1996 roku i
The Love Movement z 1998 roku, które (szczególnie drugi) uchodzą za dużo bledsze od poprzedniej dwójki, a i gorzej je pamiętam, więc je pomińmy. I tyle.
Jednak nie do końca "i tyle". W 2015 ekipa, z okazji ćwierćwiecza debiutu, wystąpiła u Jimmy'ego Fallona. Niestety, kilka miesięcy później, z powodu komplikacji związanych z cukrzycą, zmarł Phife Dawg. Wydawało się, że to już ostateczny koniec grupy...
A jednak nie do końca, bo okazało się, że występu u Fallona tak nakręcił kolegów, że, jeszcze z Phifem, od razu, płynąc na fali ekscytacji, nagrali, a potem, już bez Phife, dokończyli szósty album,
We Got It from Here... Thank You 4 Your Service (tytuł wymyślił Phife, który nie zdążył wyjaśnić reszcie o co mu chodziło, ale chłopaki uznali, że skoro tak, to trzeba go zostawić). Jaki był to powrót? Absolutnie rewelacyjny! Cały myk polegał na tym, że chłopaki, niczym David Lynch wracający po latach do kręcenia Twin Peaks, uznali, że pójście na łatwiznę i próba oczywistego odtworzenia tego, co było super w 1991 roku, to nie jest coś, co ich kręci. Głosy są znajome, ich luz, styl i zajawka też, "We Got It..." z rzadka brzmi jak swoje poprzedniczki, nieczęsto mamy tu to klasyczne boom bap, pomieszane z jazzowym przyprawami. A co mamy? Jakiś pieprzony tygiel, do którego lekką ręką wrzucono nie tylko hip-hop, nie tylko be bop, ale tony, tony psychodelii, rockowe gitary, szczyptę reggae i dubu, kuszące melodie, dziwne zawiechy, zwroty akcji - i wszystko jest tak zgrabne, tak smaczne, tak urzekające swoją lekkością, melodią, wyczuciem stylu, że dłonie same składają się do oklasków, a szczęka opada po samą ziemię. Ba! Popularnym Trajbom udało się całkowicie, ale to całkowicie ominąć pułapek brzmienia jak fajni starzy wujkowie, którzy może brzmią trochę niedzisiejszo, ale wybaczamy im ze względu na chwalebną przeszłością - ich muzyka brzmi jak tu i teraz, jak coś, co w 2016 roku równie dobrze mogłoby być ciekawym, nowoczesnym debiutem młodszego o 30 lat składu i byłoby znakomicie przejęte, jako taki. Duża klasa. Drobne próbki:
Singlowe
We the People...Parujące oparami psychodelii
Solid Wall of SoundUrzekająco słoneczne
Enough!!.
Jak wracać po latach - to tak (razem z My Bloody Valentine, jest to w ogóle najbardziej udany znany mi przypadek powrotu zespołu po kilkunastu latach, z tym, że "m b v" miało to ułatwienie, że w dużej mierze było nagrane w latach 90 i przez lata kisiło się w archiwach). Jak żegnać się z słuchaczami - to też tak. RIP Phife. Oddaję głos do studia w Warszawie.