"Wroclaw, Poland 09.21.99" aka
"Wroclaw, Poland 9/21/99"
(Fugazi Live Series FLS0928)
Teraz przenoszę się w czasie do 21.09.1999, skroplony pot spływa po ścianach Kazamatów, a od czasu do czasu spada również ze sklepienia. Scenę opuścili Starzy Singers, a Ian zagaja:
Cytat:
Ludzie wciąż mnie pytają, dlaczego Fugazi nie chce grać w Polsce, ale chcę, żebyście wiedzieli, że właściwie Fugazi gra w Polsce właśnie w tej chwili. Chcieliśmy zagrać w Polsce i dlatego tu jesteśmy. Bawcie się dobrze.
Ruszają z instrumentalną wersją
"Ex-Spectator" z niewydanego jeszcze wówczas "The Argument", do którego wrócą dla utworu tytułowego. Jerry Busher wspiera Brendana i grają praktycznie
unisono (tak będzie niemal do końca w nowszych numerach).
"Break" brzmi bardzo selektywnie. Na chwilę pozostajemy jeszcze z materiałem z "End Hits". W
"Place Position" nieco rozedrgany głos Guya przypomina niekiedy Jello Biafrę.
Powrót do przeszłości:
"Merchandise". Brzmią agresywniej, Ian - tonowany od czasu do czasu przez Guya - na początku nieco częściej pokrzykuje.
Pierwsza przerwa między utworami, podczas której Ian zachrypniętym głosem prosi:
Cytat:
Cofnijcie się, proszę, jeden krok do tyłu. Cofnijcie się wszyscy. Cofnijcie się wszyscy.
Ktoś z publiczności już zaczyna domagać się "Waiting Room". Znajdzie się w
poczekalni znacznie później. Słychać, jak nieco oddalony od mikrofonu Ian tłumaczy coś komuś z organizatorów. Ten ostatni już po polsku:
Cytat:
Czy on może o coś zapytać [raczej: poprosić - przyp. mój]? Uważajcie na tą bramkę, bo może się zawalić.
Znów ktoś nieco już nadwerężonym głosem próbuje przekrzyczeć resztę, prosząc o "Waiting Room", ale zaczyna się
"Turnover". Klasyczne sprzężenia jako wprowadzenie. Na razie zasada znana z płyt: raz śpiewa MacKaye, a raz Picciotto. Teraz pora na tego ostatniego (jak na razie lepiej panującego nad wokalem).
Bez chwili wytchnienia: od razu gitarowe otwarcie
"Reclamation" w oczekiwaniu na dochodzącą sekcję. Joe zdaje się swoim basem wyrąbywać drogę w oblodzonej przez gitary powierzchni.
Tym razem Guy zwraca się do Nicka Pellicciotto (odpowiedzialnego za dźwięk na sali i na scenie, jak się po latach okazało, również nagrywającego koncert):
Cytat:
Nick, czy jest odpowiednio głośno? Masz latarkę? (...) Słyszysz mnie? Bo ja mam kłopoty, ale będę utrzymywał ten poziom [głośności - przyp. mój], jeśli tak będzie dobrze dla ciebie.
Naraz słychać głos (prawdopodobnie) Nicka:
Cytat:
Jest świetnie.
Ktoś (na pewno nie ja) głośno prosi o "Promises". Mniej zrozumiałe okrzyki przecinają ostre niczym brzytwa gitary na początek
"Nice New Outfit" (moim zdaniem, przebojowy moment "Steady Diet...").
Luta w postaci
"Five Corporations"... by była, gdyby nie to, że DAT się, niestety, nie spisał i połowa numeru została wycięta. Po pierwszej minucie po chwili ciszy słyszę końcówkę
(a raczej
)
Guy zapowiada
"Foreman's Dog", choć Ian mu nieco przeszkadza swoją krótką próbą mikrofonu. Chyba mam ambiwalentny stosunek do tego numeru, na płycie czasem chwyta, czasem nie, tu zaś nie traktuję go poważnie.
W przerwie ktoś woła Brendana, a Ian podejmuje się pośrednictwa (choć zbędnego, bo samego adresata również słychać).
Cytat:
Brendan, ktoś chce czegoś od ciebie, Czego chcesz? [po ponownym wywołaniu bębniarza] Ktoś chce Brendana. O co, Panu, chodzi?
Po króciutkiej partii perkusji MacKaye zapowiada
"Birthday Pony". Mam słabość do tego numeru (zresztą całe "Red Medicine" jest u mnie stosunkowo wysoko). Ianowi siada nieco głos na samym początku. Potem jest już lepiej: tu się aktorsko zaśmieje, tam wydrze.
Koncertowe wersje
"Do You Like Me" zawsze są poprzedzane słowno-muzycznymi dialogami na bazie samego tytułu. Guy wielokrotnie pyta, czy go lubimy
Wprawki gitarowe przed właściwym ruszeniem kawałka brzmią ostrzej, niejako ciemniej (w porównaniu do reszty utworu), niczym u zupełnie innego wykonawcy. Gdyby dodać im ciężaru i pozwolić dłużej trwać, to bylibyśmy w Seattle i może Thayil mógłby się w nie włączyć. A może jednak na Wschodnim Wybrzeżu z Hamiltonem
na wieśle?
W końcu upragniony
"Waiting Room" bez zbędnych wstępów. Brzmi masywnie. Przy ostatnich dźwiękach Guy ostatkiem sił wypowiada tytuł kolejnej piosenki.
"Bulldog Front" - zatem jesteśmy nadal na debiutanckiej EPce - ale na razie się uspokajamy. Czas na
"Suggestion". Ian znów się nie oszczędza, swoim głosem wtóruje instrumentalnym spiętrzeniom w zwrotkach, gdy gitary przypuszczają atak na spokojny puls sekcji. Od czwartej minuty wszyscy są coraz ciszej (gitary milkną na dobre), by dobitniej zabrzmiały słowa o rolach, których się uczymy w zależności od płci (cóż, numer w duchu
gender ).
Znów ktoś woła Brendana (chyba zresztą ten sam koleś). Niestety, zespół nie reaguje, grając "Brendan #1". Ian próbuje podtrzymać rozmowę:
Cytat:
Czego chcesz od Brendana? Chcesz z nim porozmawiać? On jest tam. Czego chcesz? Jeszcze raz [tu słychać, jak Ian ucisza publiczność i kolegów], poczekajcie. Chcesz [usłyszeć] perkusję solo?
Prawdopodobnie sam wywoływany podchwytuje:
Cytat:
Chcesz czegoś z albumu "Instrument" bez wokali? OK, zagramy numer "Arpeggiator". Co Ty na to? Żaden problem.
Guy:
Cytat:
Jesteśmy tu po to, by służyć Wam i Waszym potrzebom rozrywki.
Ian kończy dialog:
Cytat:
I Wam tak pomaga wrzeszczenie w koło Macieju [przepraszam, nie mogłem się powstrzymać przed wtrętem translatorskim w stylu Wierzbięty - przyp. mój] "Brendan"...
Rozpędza się
"Arpeggiator". Gdy już dociera do celu, do mikrofonu podchodzi Joe. Wówczas mógł wybierać spośród dwóch numerów: "By You" lub
"Recap Modotti". Gitarzyści ubarwiają drugi z wymienionych, niejako dopowiadają. Dziś po odsłuchaniu wielu wersji "By You" żałuję, że nie uderzyli właśnie tym utworem zdecydowanie mocniej i transowo.
Tuż przed
"F/D" bawią się: bębny powtarzają partie gitar. Potem grają dość delikatnie
unisono tuż przed kulminacją sygnalizowaną przez nabicie Canty'ego. Dochodzi do muzycznej erupcji gitarowego hałasu (riff zdaje się wolny niczym u Navarro z czasów "Ritual..."), która na chwilę ustąpi wokalowi Picciotto.
Atmosfera wyciszenia podkreślona przez
"Argument". Choć byłoby lepiej, gdyby zagrali go wcześniej, gdy Ian bardziej panował nad głosem.
Zasadniczą część koncertu kończy
"Blueprint". Według mnie, gdyby "Repeater" ukazał się w barwach dużej wytwórni, ten numer winien być drugim singlem po tytułowym. Guy dziękuje (
za wysłuchanie).
Publiczność nie daje za wygraną. Guy odnosi się do dość wyjątkowego miejsca występu:
Cytat:
Wiecie, to jest naprawdę cholernie [hmm, kurewsko brzmi chyba zbyt brutalnie w tej sytuacji - przyp. mój] zwariowane miejsce na koncert. To jest najbardziej zwariowane miejsce, jakie kiedykolwiek widziałem.
Zaczynają pierwszą porcję bisów. Na pierwszy ogień
"Long Division". Potem robi się nieco hałaśliwiej i przez trzy utwory dominuje "In on the Kill Taker": najpierw
"Cassavetes", potem cios prosto w twarz (
you'd make a great cop, you fuckin' pig), a na końcu seta na swój sposób równie
taneczny (
)
"Public Witness Program".
Pierwszy bis wieńczą coraz głośniejsze dysonanse i Ian wykrzykujący tytuł...
"Repeater". Zdecydowanie cichsza część o tym, że lepiej trzymać się z dala od szyby (gdy słychać strzelaninę między gangami), stanowi prawdziwy kontrast dla hałaśliwego refrenu.
Guy dziękuje za to, że przyszliśmy. Zespół znów schodzi ze sceny, ale publiczność nie odpuszcza. Po krótkiej chwili skandowania nazwy kapeli bohaterowie wracają w komplecie. Guy dziękuje wszystkim, którzy ciężko pracowali, by ten koncert mógł się odbyć. Zapewnia, że doceniają wysiłek.
Cytat:
Następną piosenkę chcemy zadedykować naszemu przyjacielowi, Arkowi [zapewne Marczyńskiemu, założycielowi wrocławskiej Anteny Krzyku - przyp. mój], który pomagał nam organizować koncerty w przeszłości. Nie ma go dziś z nami, ale jest tutaj duchem i to jest piosenka dla niego
Picciotto zaczyna grać
"Last Chance for a Slow Dance". Najpierw słychać tylko jego gitarę, potem dołącza Canty (naprawdę w tym miejscu można się przekonać, że faktycznie jakość nagrania została słusznie określona przez zespół jako
wspaniała). Po chwili Lally dorzuca pojedyncze i oddalone od siebie uderzenia w struny. Zawsze lubiłem ten utwór i było dla mnie ogromnym przeżyciem usłyszeć go na żywo tamtego wieczora. Traktuję go jako swoistą zapowiedź ostatniego albumu studyjnego: nie licząc refrenu, jest spokojnie, niemal lirycznie i dość przebojowo. Nie bójmy się tego słowa, Fugazi potrafi skomponować i wykonać balladę
Od obejrzenia dokumentu Jema Cohena zwracałem uwagę na to, co Guy robi z gitarą. Po refrenie zanim powróci do głównego motywu, przez chwilę wieńczy każdy wers uderzeniem w struny od dołu, odrzucając rękę w bok. Słuchamy całości w skupieniu, do chwili wybrzmienia ostatniego dźwięku nikt nie wyrywa się z oklaskami.
To jeszcze nie koniec. Czas na gitarowe dialogi w
"Closed Captioned". Joe nie pozwala sobie na tyle swobody co Brendan, nie wspominając o Ianie i Guyu. Ten ostatni dosłownie na jeden wers przejmuje wokalne wodze. Gitary tym razem
unisono, później jedna z nich pojedynczymi dźwiękami okrasza długi pochód perkusji.
Teraz już nikt nie zaśpiewa. Rusza
"Number 5". Gitarzyści niekiedy gubią perkusistę, a raczej to on pozwala im się wyrwać na krótką chwilę do przodu. Później wszyscy się schodzą.
Ostatnie słowa podziękowania wypowiedziane przez Picciotto i jest już po wszystkim.
Na poniższe zdjęcia chyba się nie załapałem.
Dziękuję za przeczytanie.