Iron Maiden - A matter of live and death
EMI 2006
****
Different wordl; These colours don't run; Brighter than thousands suns; The pilgrim; The longest day; Out of the shadows; The reincarnation of Benjamin Breeg; For the greater good of God; Lord of light; The legacy
Recenzent "Dziennika" napisał o "A matter of life and death", że to arcydzieło Ironów, ozdobione nieudaną okładką. Moje pierwsze wrażenia zaś były takie, że to najlepsza okłądka Ironów, ilustrująca dość nudną płytę. Po kilku przesłuchaniach moja ocena materiału złagodniała, jednak do zachwytu wspomnianego recenzenta jest mi wciąż daleko.
Płyta atakuje nas zmienionym brzmieniem, z jednej strony ostrzejszym i bardziej metalowym, z drugiej też jednak mniej Ironowym. Oczywiście w żadnej chwili nie powinniśmy mieć wątpliwości, jakiego zespołu słuchamy, jednak perkusja straciła swoje specyficzne brzmienie, mniej echa i blach, więc tu mniej Ironów i Ironach. Gitary zaś na zmianie zyskały, nowe brzmienie czasami kojarzy się bardziej z metalem progresywnym typu Opeth, niż z klasycznym NWOBHM. Na sczęście nie przez cały czas. Pierwsze dwa kawałki to typowy Iron, najpierw szybko i bez specjalnego kombinowania, potem już z mieszaniem, zmianami tempa i chóralnym zaśpiewem ("These colours don't run")ale nie wychodzącym poza utarte Ironowe wzory. Ta otwierająca płyta dwójka przy pierwszym kontakcie z płytą mocno rozbudziła mój apetyt i na początku to właśnie te utwory stały się moimi ulubionymi, później dołączył do nich piąty "The longest day", wyróżniający się mocną, aptetyczną melodią, trochę w klimacie kawałków pisanych w czasach, gdy za mikrofonem stał Blaze Bayley. Progesywnie zaczyna być od trzeciego, trwającego ponad 8 minut "Brighter than a thousand suns" - gitara cieżka jak nigdy dotąd i połamany rytm, później już bardziej klasyczne przyspieszenie. Dzieje się sporo i słychać, ze zespół kombinuje nie tylko w wyznaczonych przez wcześniejszą twórczość ramach. Pytanie tylko, czy na pewno właśnie tego oczekują od nich fani? Na wszelki wypadek następny utwór jest klasyczny aż do bólu, najpierw typowa harmonia, będąca znakiem rozpoznawczym grupy, potem, szybkie, rocknrollowe zwrotki, wreszcie niepokojące zwolnienie, przypominające trochę "The fear is the fey" z "Fear of the dark". Po wspomnianym już "The longest day" (też dość mrocznym i niepokojącym", mamy, co nie zdarza się tak często, balladę. "Out of the shadows" nie uniknie porównań z "Wasted love", raczej jednak wypadnie w nich słabiej. Gdzieś w połowie gitary zaczną na chwilę udawać Opeth, jednak gdy trzecia zacznie grać melodyjkę, przypomnimy sobie, ze jednak słuchamy Iron Maiden. Niestety ten wątek nie zostanie zbytnio pociągnięty, za chwilę wejdzie refren i na tym koniec. Zaskakująco mało się tu dzieje, jak na pod 5 i pół minuty. A na singiel trochę za długie. I dlatego też zapewne singlem został następny na płycie utwór "Reincarnation of Benjamin Breeg", choć to wyraźna zmiana polityki promocyjnej. Do tej pory, odkąd pamiętam, jako pierwszy singiel z każdej nowej płyty, wychodził kawałek szybki, metalowo-punk'n'rollowy, jak "Wicker man", czy "Wildest dreams". Idąc tym tropem tu singlem powinien być pierwszy na płycie "Different wordl", a jednak padło na "Reincarnation...". Nie wiem, czy to szczęśliwy wybór. Jest wszystko, co być powinno - i spokojny początek (najsłabsza część), i mocniejsze zwrotki, i wreszcie bardziej patetyczny refren. Po nim jeszcze ostrzejsze gitary, najpierw z melodyjką, potem same riffy, później wszystko naraz. Niestety fragmenty porywające przetykają się z trochę nudzącymi, co zresztą jest przekleństwem chyba całej płyty, oprócz pierwszej dwójki. Po singlu dostajemy rozbudowany, niemal dziesięciominutowy "For the greater good of God". Duża porcja muzyki składająca się ze znanych już dobrze składników i wymieszana według podobnej receptury. Sporo się tu dzieje, spora ciekawych gitar, porywający duet wokalu i gitary w refrenie, ciekawe zwolnienie, z dodaniem ciężkości, w połowie. Jeden z jaśniejszych punktów tej płyty. Przedostatni "Lord of light" zaczyna się spokojnie, a potem jest tak jak zawsze. Zespół gna sobie do przodu, niczego nowego to raczej nie wnosi, ale też nie przynosi muzykom żadnego wstydu. Kończący płytę "The Legacy" to znów prawie 10 minut, od wcześniejszych rzeczy różni się tym, ze sporo dzieje się jeszcze w rozpoczynającej, spokojnej części, która ubarwiona jest mocniejszym, smutnym motywem. Znów przypomina mi to Opeth, niestety część mocniejsza jest mniej interesująca, przynajmniej na początku. Potem Dickinson zaczyna śpiewać wyżej i prowadzić dialog sam ze sobą, jednak nie jest to specjalnie interesujace. Sprawę ratuje powrót do smutnego motywu i przyspieszenie, moze nie porywające, ale przynajmniej nie jest już tak nudno. I to już koniec.
Płyta dobra, choć trzeba się z nią osłuchać, sporo na niej ciekawych fragmentów, kilka zdecydowanie słabszych, a całość jest godną następczynią "Brave new wordl" i "dance of death", bardziej podobna chyba do tej pierwszej, jednak poprzeczki postawionej przez te płyty tym razem Ironi nie przeskoczyli.
_________________ Mężczyzna pracujący tam powiedział:
- Z pańskim forum jest wszystko w porządku.
|