alternativepop pisze:
Zresztą w Łodzi z kolei scenę electro/industrial organizowali też punkowcy. Promotorem muzyki "sztucznej i syntetycznej" byli załoganci
#truestory
Nie bez powodu Fakir z Castetu śpiewał ongiś tak:
Na punk - forum od miesiąca
Atmosfera jest gorąca
Dziś na squacie po koncercie
After Party się odbędzie
After party, after party
To są chyba jakieś żarty
Pojebało się już wszystko
Dzisiaj punki tańczą disco !
Anarchiści i morświny
Jakiś straight edge aż się ślinił
Hardcore'owcy i skinheadzi
Dzisiaj w domu nikt nie siedzi Pamiętam jak nagle w pierwszej połowie lat 90-tych znajomi crustowcy zaczęli coraz częściej łazić na undergroundowe potańcówy w jakiś pustostanach, pod mostami, albo jeździli pod Warszawę do jakiś ruder na organizowane tam na pół-legalu (albo na pełnym nielegalu) imprezy. Zabawna sytuacja miała miejsce na imprezie, na której towarzycho łażące zwykle od stóp do głów całe na czarno, obskoczyło koleżankę, która wbiła z nowym kolorem na dreadach, który z czarnego (a jakże) zrobił się nagle intensywnie chabrowy. Teraz dzieciaki już w podstawówce noszą pełną paletę pantone na łbach, ale wtedy to jeszcze szokowało. A w dodatku wiązało się z problemem technicznym, bo dostanie w PL farb do włosów w takich kolorach nie było takie proste. Okazała się, ze tej znajomej ktoś przywiózł to z Londynu. Natychmiast polecały prośby o podanie kontaktu i już po miesiącu supremacja czerni została przełamana, a niektórych załogantów łatwiej było spotkać wijących się w dymach i przy stroboskopach, niż na koncertach. No i zaczęły się wyjazdy na różne techniawki do Łodzi, która była wtedy mekką dla miłośników takich brzmień. Tamtejszą scenę rozkręcali zresztą też DJe o punkowej proweniencji (między innymi nieżyjący już Wojtas z Homomilitii i Procesor Plus/DJ Fagot, czyli Grzesiek Fajngold, klawiszowiec 19 Wiosen). Trafiłem parę razy na takie imprezy na jakiś squatach i muszę przyznać, że ciekawe to były doznania. Nawet jeśli człowiek przychodził nastawiony sceptycznie, to przy dobrym nagłośnieniu, walących stroboskopach i snujących się dymach mimowolnie wchodził w klimacik, nóżka sama zaczynała podrygiwać i zanim się zorientował, to już gibał się z innymi wariatami. Jeśli w dodatku przed wejściem postanowił przyjąć jakieś substancję wzmagające doznania, albo przydające mu większego kopa, to ten proces zachodził szybciej i był bardziej obezwładniający. Ale nawet przy zachowaniu pełnej trzeźwości umysłu nietrudno było popaść w trans. To swoją drogą była ciekawa specyfika tych imprez - niezależnie czy wpadało się na nie z grupą znajomych, czy solo i niezależnie czy na sali bawiło się 50 czy 5000, to i tak każdy z obecnych, który odpowiednio odpłynął bawił się właściwie
sam. Nikt na niego nie zwracał uwagi, nikt go nie zaczepiał, nie zagadywał, nikt nikogo nie prosił do tańca, a z drugiej strony po kilkunastu minutach każdy z tańczących tracił kontakt z otoczeniem (zresztą przy pracujących na pełnych obrotach wytwornicach dymu i błyskających strobach i tak niewiele było widać). Nawet jeśli było się tam ze znajomymi, którzy byli metr od nas, to po pewnym czasie i tak każdy bawił się sam. Myślałem, że to tylko ja tak postrzegam, ale kiedy kiedyś poruszyłem ten temat ze stałymi bywalcami tych baletów, to potwierdzili, że mają podobne odczucia. Można więc powiedzieć, że techniawy to idealne imprezy dla introwertyków
Z imprez tego typu najbardziej zapadła mi w głowę potańcówka na "Cytadeli" - miejsce było nietuzinkowe, bo był to squat urządzony w jednym z fortów należących do kompleksu obronnego Cytadeli Warszawskiej. Tam akurat nie było jakiegoś super oświetlenia, bo cała impreza odbywała się przy jakiś nędznych lampkach i żarówkach, które ledwo się bździły, a jedyny mały stroboskop cały czas się psuł i spadał z mocowania, ale było to jedyne oświetlenie, a ponieważ tańce odbywały się w nisko sklepionej, dużej ceglanej sali, od której odchodziły jakieś tonące w mroku korytarze i chodniki, które prowadziły nie wiadomo dokąd, to wrażenie było mocne. W dodatku te ceglane ściany i sklepienie nieźle odbijały dźwięki, więc nawet liche kolumny dudniły tam tak, że człowiek czuł każdy dźwięk w kiszkach. Szczegółów tej imprez już nie pamiętam (powodów szukać można w akapicie powyżej), ale już później z opowieści różniastych dowiedziałem się, że miały tam wtedy miejsce rozliczne przepychanki, bijatyki, a nawet próbna forsowania bramy i wdarcia się do środka dużej ekipy drecho-kiboli Legii, którzy chcieli "zakończyć" imprezę i pogonić squatersiaków. Atak został odparty, po pierwsze dlatego że ekipa siedząca w tym squacie była gotowa na takie odwiedziny, a po drugie gdzie można się lepiej bronić przed najazdem kilkunastoosobowej kupy uzbrojonej w kije i kamienie, jeśli nie w forcie. Zwłaszcza, jeśli zgromadziło się zawczasu większe zapasy kamieni i pustych butelek.
Najciekawsze było jednak to, że większość bawiących się w ogóle nie odnotowała, że przy bramie dzieje się coś nie teges i odbywa się tam regularna bitwa. Jest to dziwne o tyle, że na imprezech punkowych nawiedzanych przez nieproszonych gości z agresywnymi zamiarami, ta sama publika (często łącznie z zespołem), natychmiast przerywała zabawę i ruszała do bitki. Ale tym razem większość tak odpłynęła (wraz z moją skromną osobą), że dopiero wychodząc i widząc rozbite szkło i połamane dechy, zorientowaliśmy się, że coś było na rzeczy. Taka jest siła techno!