Styczeń się kończy, czas wreszcie wykonać zadanie i podsumować pod względem muzycznym ten niesłychanie dla mnie bogaty poznawczo rok 2020. Wymyśliłem sobie parę kategorii, mało to uporządkowane, ale spróbujmy.
Odkrycie roku - artysta: oczywiście
Shabaka Hutchings. Na początku marca nie wiedziałem jeszcze o istnieniu takiego człowieka, zaś w ciągu kolejnych dwóch miesięcy przesłuchałem wszystko, co przesłuchać się dało i zostałem fanem! Zachwyca mnie oczywiście jego gra, bardzo charakterystyczne frazowanie, mocny indywidualny rys, i w przypadku saksofonu, i klarnetu, i wielka intensywność, z jaką Shabaka gra. Ale oprócz tego - różnorodność! Wszystkie trzy zespoły, których twórczość poznawałem, spodobały mi się bardzo, ale każdy z nich jest całkiem inny. Pozostało ze mną mnóstwo melodii, sporo potu podczas intensywnych odsłuchów a nawet nieudolnych prób dogrywania czegoś samemu...
Odsłuchy wielu rzeczy porywały mnie daleko, choć chyba nadal moim ulubionym shabakowym momentem pozostaje NPR-owy koncert
The Comet Is Coming. Szaleństwo!
W końcówce pojawił się również inny artysta, którego
nowopoznałem, mianowicie
Jason Molina i jego
Songs: Ohia. Płyty
Ghost Tropic i
Lioness bez wątpienia stanowiły mój naistotniejszy soundtrack grudnia, zachwyciły mnie w pełni i powoli, ale zacząłem się wgłębiać w inne rzeczy, które ten dziwny człowiek nagrywał.
Odkrycie roku - album: bez wątpienia
McCoy Tyner - Enlightenment. Nie wiadomo jak to się stało, że nie znałem tego wybitnego nagrania koncertowego, ale tak właśnie było. McCoy to muzyk, o którym już wiele wiele lat temu powiedziałem, że to mój ulubiony muzyk jazzowy, a w tym roku nawet kiedyś mi się wymsknęło, że może nawet i nie tylko jazzowy... Najbardziej lubię te utwory dynamiczne, wykonywane w składzie z saksofonem i sekcją, gdzie McCoy robi pod spodem burzę na fortepianie, a reszta leci, leci! Passion Dance, Ebony Queen, Atlantis... o to mi chodzi. Jak bardzo wpisuje się w tę poetykę
Walk Spirit, Talk Spirit, nie ma co mówić mówić, należy posłuchać
a na tej płycie takich klejnotów jest wiele, choćby tytułowa suita. Cudowna płyta.
Oczywiście w tak bogatym roku mógłbym wymienić znaczącą ilość płyt, które weszły mi przebojem do najwyższych stanów. Były tam zarówno rzeczy artystów dotąd mi zupełnie nieznanych - jak
Les cinque saisons - Harmonium albo płyta
Modry efekt & Radim Hladik, a także liczne pozycje Shabaki czy wspomniane wyżej płyty
Songs: Ohia, o i jeszcze
Schlagenheim - Black Midi, które uznałem dość zdecydowanie za płytę roku 2019. Były też rzeczy artystów znanych od lat, ale pozycje, które dotychczas przeoczałem (jak ten McCoy); wymieniłbym tu przede wszystkim
Berlin Lou Reeda i
Sextant Herbie Hancocka, ale bardzo chętnie także debiutancką, eponimiczną płytę
Krystyny Prońko. Muszę tu też wyróżnić dwie wyśmienite koncertówki moich ulubieńców, których też nie znałem:
Focus Live at the Rainbow; Santana - Lotus.
A jednak miano
najlepszej płyty, jaką poznałem w roku 2020 muszę przyznać płycie... z roku 2020:
Bastarda - NigunimJestem w tym materiale zakochany na zabój. Byłem na koncercie, kiedy była nagrywana i paradoksalnie bardziej podobały mi się wszystkie inne koncerty, a jednak właśnie ten zarejestrowany tam materiał zabrzmiał na płycie arcymagicznie i z nim chyba związane są najbardziej intensywne przeżycia muzyczne roku.
Artysta roku - nominacje główne mamy trzy:
Shabaka ponownie.
McCoy Tyner. Fela Kuti.Fela jest mi od lat znany i lubiany, ale nigdy nie słuchałem go tak dużo, a już zwłaszcza tak płytowo, jak w tym roku. Oczywiście płyty są krótkie, więc niby łatwo dużo ich przesłuchać
Ale są też do siebie podobne, więc jak się chce je różnicować - a jest co różnicować - to trzeba podejść do tematu poważnie. Jest to wspaniała muzyka po prostu pod muzycznym względem, ale na to nakłada się osobowość Feli, jakiś ból i gniew, a też bezczelność, które z tą gorącą i niby niespieszną muzyką idą zadziwiająco w parze. Ogólnie super.
Ale jednak musi tu wygrać
McCoy Tyner - napisałem już o nim więcej przy okazji płyty. Słuchałem w tym roku mnóstwo McCoya i to tego najlepszego, z lat 70. (chociaż mój ulubiony jednak z 67), i te jego fortepianowe pasaże same w sobie są niesamowite, ale mi nawet mniej chodzi o jego osobiste granie, co o te utwory, które ze swoimi zespołami wykonuje. Potęga!!!
Są tu i inni artyści, których w tym roku szczególnie dużo słuchałem i szczególnie dobrze mi się ich słuchało:
Tom Waits; Tangerine Dream; Karolina Cicha; Focus. I chyba mógłbym tu dodać
Nicka Cave'a z XXI wieku, bo ja się z Nickiem zawsze trochę trzymałem na odległość, a właśnie te nowsze nagrania (choć nie Ghosteen) do mnie w pełni dotarły, a nie te bardziej uznane z lat 90. No i oczywiście
Bastarda, chociaż ona była dla mnie wyraźnie zespołem roku poprzedniego i teraz już nie tak dużo jej miałem.
Jeżeli jednak miałbym powiedzieć, jaka była moja
stylistyka roku - a zwłaszcza na pewon drugiej połowy roku, to musiałoby mieć to w nazwie
AFRO! Od rozmaitych afroamerykańskich
funków przez afrobeat po różnej maści muzykę z Czarnego Lądu.
Wpisuje się w to również mój
koncert roku - niby konkurencja była z racji pandemicznych niewielka, ale był to koncert taki, że w wielu rocznikach mógłby powalczyć:
Hizzbut Jamm w styczniu w SPATIFieNa koniec jeszcze
teledysk roku, przy okazji w wykonaniu zespołu, którego przed rokiem też jeszcze nie znałem i polubiłem ich, choć na pewno nie zawojowali mojego muzycznego świata, natomiast ten teledysk - a nawet dwuteledysk, bo to jedna długa historia do dwóch sklejonych ze sobą utworów - zdecydowanie tak!:
King Gizzard and the Lizard Wizard - Gamma Knife/ People VulturesW charakterze żartobliwego, ale właściwie to bardzo poważnego postscriptum: kiedy pojawił się lockdown i zostaliśmy zesłani na nauczanie zdalne, nic chyba nie podniosło mnie na duchu tak mocno, jak ten oto pan, śpiewający znaną piosenkę, ale jakże nowy dał jej wyraz!
as long as I know how to Zoom, I know I'll be alive...Jeszcze przez całe lato i po powrocie do szkoły we wrześniu ta piosenka mnie wzruszała i nie tylko dodawała sił, ale nawet sprawiała, że ten cały wiosenny lockdown jawił mi się jakoś prawie romantycznie... Powrót na zdalne jesienią niestety sprawę popsuł do reszty, ale panu
Michaelowi Brueningowi chciałbym niniejszym oddać mój mały hołd