Kilka słów na temat longpleja
"Larks' Tongues In Aspic".
Proszę sobie wyobrazić: kupiłem sobie kasetę z tą płytą w Kielcach, w czasie wycieczki szkolnej w pierwszej klasie liceum. Czyli w czasach niezdziadzienia, kiedy człowiek chętnie wgryzał się w różne płyty, starał się je, mimo trudności, zrozumieć. Choć, jeśli chodzi o ścisłość, materiał słyszałem wcześniej - z szumiącej bo przegrywanej kasety kuzynki.
Mimo, że rzadko teraz wracam do Larksów, to jednak bardzo sobie cenię ten album. Zapewne troszkę się on zestarzał, ale wciąż jestem przekonany, że jest to muzyka przez duże em, w dodatku w formie bardziej surowej i radykalniejszej niż np. na płycie "Red".
Na pewno jest to dzieło śmiałe. Fripp zadbał o to, żeby zespół ominął zbyt często uczęszczane trakty, o to by nie powielać znanych rozwiązań czy schematów muzycznych, rozluźnić konwencjonalną formę utworów. Mam wrażenie, że nowy wówczas skład King Crimson zamierzał wypowiedzieć się w sposób inny niż dotąd, używając czy poszukując nowego języka muzycznego. Poszukiwania, jak sądzę, podporządkowano jakiejś koncepcji, a, jako że omijano główne drogi, poszukiwano na bezdrożach i pustkowiach. Owocem czego była muzyka z jednej strony nieco abstrakcyjna – na sposób matematyczny, z drugiej zaś bardzo bogata i wielowymiarowa. I – oczywiście – nie zawsze miła i łatwa w odbiorze.
To trochę tak jakby odejść w filmie od gładko następujących po sobie scen i obrazów, dialogów – ku formie mniej komunikatywnej lecz bardziej wieloznacznej, a nawet nieco dzikiej. Kurosawa? „Tron we krwi”? Czy może film inspirowany przedstawieniami pantomimicznymi? A może wręcz jakiś teatr cieni. Albo trochę jak „Samuraj Jack” zestawiony z tradycyjnymi kreskówkami.
Brakuje mi niestety wiedzy muzycznej by opisać choć trochę to co dzieje się w utworach i w ten sposób zilustrować przykładem co napisałem powyżej. Wydaje mi się jednak, że ich forma jest przemyślana, mają one swoją określoną strukturę, która sama w sobie jest ciekawa (te dziwaczne partie gitar, gra Bruforda na bębnach) a miejscami się otwiera – i tam chyba bywa, że pojawiają się owe improwizacje progresyjne, o których pisał Piotrek b.
Larks’…, part 1 – najdłuższy i najdziwniejszy utwór na płycie. Składa się z około 8 części – bardzo różnych, bardzo kontrastujących ze sobą – tu chyba najbliżej do dziwnej estetyki, która próbowałem opisać powyżej. Najsłynniejszy fragment to pewnie to huraganowe uderzenie wszystkiego po początkowym przedłużającym się kląskaniu. A ja bardzo też lubię rozwijającą się partię skrzypiec Davida Crossa po pierwszym wyciszeniu i tę „japońszczyznę” ku końcowi.
Book Of Saturday – kojące brzmienie (zwłaszcza po szaleństwach poprzedniego utworu), bardzo subtelna materia utworu (skrzypce, wokal, gitara) podparta partią basu i przeszywana odwrotnie puszczonym solem Frippa – tym się nawet mój kot interesuje.
Exiles – wcześniej mieliśmy kontrasty typu cisza – hałas, dysonanse – konsonanse, a tu w inny sposób: części niepiosenkowe (dziwne, narastające dźwięki, szczekania psów, podejrzane pogańskie odgłosy, niskie tony mellotronu z jeszcze niższym basem, jakiś warkot) kontrastują z piosenkowymi (eleganckie granie: skrzypce, urozmaicona akustyczna gitara, cichy mellotron, śpiew – choć tu Wetton jakoś chyba się męczy, nawet jakieś piano…, choć może zbyt miaucząco to wszystko). Ale i tak najciekawsze jest rozwinięcie i finał, a zwłaszcza partia elektrycznej gitary, jakieś flażolety i te pe!
Easy Money – utwór dość monumentalny, ale w sumie i tak bliżej mu do „Cat Food” niż do Schizoida lub Epitafium, chodzi o ten specyficzny humor czy może ślady groteski. I znów – bardzo ciekawie to się wszystko rozwija (rozwinięci +5): świetne momenty sekcji, zostająca w pamięci partia gitary, szaleństwa Jamiego Muira na różnych poma- i przeszkadzajkach oraz perkusjonaliach (a jak głosi legenda – chłop nawet krwią potrafił pluć w trakcie koncertów…). Oraz pamiętny śmiech na koniec.
Talking Drum – ciekawy, zabawny fragment płyty, który dość łatwo puścić mimo uszu - przynajmniej ja tak mam. Ale warto się skoncentrować. Od niewyraźnego początku rzecz nabiera rozpędu, napędzana pracą trzyosobowej sekcji rytmicznej, a na tym bazują równolegle i przeplatając się partie skrzypiec i gitary, robi się coraz większy czad, aż do finałowego pisku, który przechodzi w …
Larks’…, part 2 – o, ze względu na ten utwór szkoda by było, gdyby płyta gdzieś przepadła… Przykład na to, że koncepcyjność czy matematyczność (czy jak to tam nazwać) w muzyce może dawać niezwykłe efekty. Mocny fragment muzyki, przemyślany też pod względem dramaturgii, a to co się dzieje pod koniec to hoho! (Ciekaw jestem co powiedziałaby o nim Elsea?)
Warto też zwrócić uwagę jak ładnie na końcu, i, wbrew pozorom, długo płyta wybrzmiewa.
Tak jak już wspomniałem: imponuje mi śmiałość tej płyty. Odczuwa się tu siłę swobody twórczej, jakiegoś porywu, pasję. Myślę, dlatego mamy tu tyle treści muzycznej, rozmachu, bogactwa, nastrojów, kontrastów.
Nagranie
„Larks’Tongues In Aspic” musiało wymagać zaangażowania bez reszty, również wewnętrznego – tak mi się to „na słuch” wydaje… Muzycy musieli rzeczywiście wierzyć w swoją muzykę, w swój dobry kontakt z Muzą. Myślę, że tak było.