Czekałem piętnaście lat. Odkąd pierwszy raz powaliło mnie na ziemię "Creep" i do dziś określam je jednym z hymnów, może i największym, mojej młodości. Ich pierwszy koncert w Polsce był dla mnie tylko odległym marzeniem - samemu wybrać się na koncert przez cały kraj nie miałem wówczas wielkich szans. Potem nagrali "OK Computer" - też trzeba użyć wielkich słów: jedną z najważniejszych płyt w moim życiu. A następnie... skręcili w rejony, których do dziś w większości jednak nie zrozumiałem.
Dlatego bałem się, co będzie. Przypuszczałem, że skupią się na nowszych produkcjach, o utwory z lat dziewięćdziesiątych zahaczając z rzadka. Cóż, miałem rację. Po koncercie byłem wręcz wściekły na dobór repertuaru, teraz już trochę mi przeszło, ale z tego powodu nie mogę rzucać hasłami typu "koncert roku", "koncert życia" itp.
Ale po kolei.
Najpierw było spotkanie na Rynku z ekipą opolską. Raz jeszcze wielkie dzięki za te chwile. Przybyłym Poznaniakom też .
Cytadela (studenckie i postudenckie randki, nauka do sesji letniej, piwo, piłka, kręcenie filmów - ile wspomnień!) jest miejscem niezłym na kocert, ale chyba nie na taki ogromny. Członkowie Radiohead jawili mi się jako dalekie postacie tudzież figurki ze sklepu z figurkami. Telebimy - owszem były, ale miały swoją koncepcję artystyczną i nie zawsze dało się na nich widzieć to, co akurat działo się na scenie. Tym samym nie potrafię napisać dokładnie w którym utworze Thom wziął do ręki gitarę akustyczną, w którym zasiadł przy pianinie, a w którym przy bębnach - a przecież jest jeszcze multiinstrumentalista Johny! Dość powiedzieć, ze wymienność pozycji (że posłużę się piłkarskim porównaniem) była naprawdę imponująca. Orgia świateł, a jeśli chodzi o nagłośnienie - nigdy w życiu nie słyszałem tak czystego wokalu na koncercie.
Gero: - A gitara Johnego ci nie ginęła?
Ja: Grubo się mylisz, myśląc, że w tych warunkach odróżnię gitarę Johnego od gitary Eda.
Ruszyli. Zgodnie z oczekiwaniami - zaczęli jak na "In Rainbows" czyli od "15 Step". W przeciwieństwie do Kolegów ostatnie dzieło studyjne uważam za najlepszą płytę Radiohead po "OK Computer" - co nie znaczy, że jakąś wybitną. Potem wybrzmiewa "There There" z płyty chyba najmniej przeze mnie lubianej. Ludzie bawią się doskonale, część śpiewa wraz z zespołem, początek każdego utworu spotyka się z burzą oklasków. "Weird Fishes/Arpeggi", a potem "All I Need". Chyba najpiękniejszy fragment ostatniej płyty, Weronika mi się tu zaraz rozczuli. Fantastycznie zabrzmiało przejście perkusyjne.
"Optimistic" - niespodzianka, ale w sumie niemiła. Znaczy miła, ale tylko dopóki się nie skojarzy, że w tym miejscu często grali "Airbag". Od razu uprzedzę - nie było. Niemożność wykrzyczenia "In an interstellar burst I am back to save the Universe" to dla mnie prawdziwe nieszczęście. Potem powrót do nowszych rzeczy - "2+2=5" i wreszcie coś starszego. "Street Spirit (Fade Out)" kończący najpiękniejszą (w kategorii melodii) ich płytę "The Bends" brzmi wspaniale. Ale nic nie trwa wiecznie - nadchodzi najgorszy fragment koncertu.
"The Gloaming" i "Myxomatosis". Jest bardzo źle, to już jest prawie techno czy inne elektro. Stoję niemal załamany.
I wtedy NAGLE! Znajome dźwięki gitary. Skaczę z radości do góry chyba z pięć razy! "Please could you stop the noise, I'm trying to get some rest...". Czyli "Paranoid Android". Ukochany utwór z ukochanej płyty. Niech wali się świat, wszystko może się zdarzyć, gdy tak stoję, patrzę w niebo półprzymkniętymi oczami, a Thom zawodzi swoje "Raindown, raindown, come on raindown on me.... From a great height. From a great heeeeiiiight....". Niebo.
Uspokojenie i znów skok na "In Rainbows" - do tych ładniejszych, melodyjnych utworów. Wybrzmiewają "Nude" i "Videotape" - Thom gra na pianinie. Po czym - chyba jedyna zmiana, jaką pamiętam - bierze gitarę akustyczną, a do pianina siada Johny. Pierwsze dźwięki wywołują euforię i nie pozostawiają wątpliwości - "Karma Police". Znów coś cudownego i to ze wspaniałym zakończeniem. Muzyka milknie, utwór już się skończył, a publiczność dalej ciągnie "Few for a minute there, I lost myself". I znów wracamy do "In Rainbows" - "Bangers + Mash" (jest tylko na wersji dwupłytowej) i "Bodysnatchers". Po chwili "Idioteque". Już? Niedobrze, ten numer ostatnio zwykle kończy zasadniczą część koncertu. Cóż, "Idioteque" to już praktycznie odhumanizowane techno, ale jest jakieś perwersyjne, pociagające piękno w tych dźwiękach, które od początku uczyniło ten fragment płyty "Kid A" moim ulubionym. I niespodzianka - ten utwór nie kończy jeszcze setu, wybrzmiewa jeszcze jeden utwór z "Kid A". Ten, który płytę rozpoczynał. Ten, który dał po głowie wszystkim czekającym na następcę genialnego "OK Computer". "Everything In Its Right Place". W ogóle mi się nie podobał. W oryginale nawet go chętnie słucham - jest taki ciekawie leniwy i rozlazły. Niestety podkład rytmiczny zaproponowany na Cytadeli wysłał tę rozlazłość na drugi koniec Poznania co najmniej.
Zeszli. Wiadomo, że wyjdą, tylko co zagrają. Thom praktycznie tylko z towarzyszeniem pianina wykonuje "You And Whose Army?". Ten fragment koncertu z pewnością zostanie zapamiętany z powodu ogromnego zbliżenia na jego oko (to zdrowe), które przez długi czas obserwowało nas bacznie z telebimów. Teraz pora na nowy numer, "These Are My Twisted Words", który niespodziewanie jawi się jako bardzo obiecująca zapowiedź potencjalnej nowej płyty. I znowu wracamy do "In Rainbows" - "Jigsaw Falling Into Place", chyba najbardziej rockowy i hałaśliwy utwór na tym albumie, a przy tym niepozbawiony ładnej melodii. Mały skok w mniej odległą przeszłość - "I Might Be Wrong" i "The National Anthem" (ten drugi z wsamplowanymi wypowiedziami po polsku (jakieś radio?)) kończą pierwszy zestaw bisów.
Wychodzą znowu. Chyba im się podoba przyjęcie stęsknionych polskich fanów. Znów zaglądają na ostatnią płytę - "Reckoner" to chyba utwór gdzie rejestry odwiedzane przez Thoma są już za wysokie jak na moją wrażliwość na męskie głosy. Marudzę, ale reszta drugiego bisu jest wyraźnie dla mnie. W nagrodę.
"Lucky". Trzecia i ostatnia wizyta na "OK Computer". Fantastycznie zmieniają się światła podczas wejścia refrenu i "It's gonna be a glorious day" w drugiej zwrotce. I wreszcie... Nie było nas w Polsce bardzo długo. Niektórych utworów możecie nie znać. Ale jeśli nie znacie tego, to naprawdę się zdziwię. A ja już mam ciarki, bo się domyślam....
I mam rację. Spokojny początek, wędrówka palcami po pojedyncznych strunach i ten głos. I ten tekst. I te emocje - jedyne w swoim rodzaju. "When you were before, I could look you in the eye..." "Creep". Mój hymn, moja młodość. Znów mam szesnaście lat. Pełnia szczęścia. Zdecydowana większość śpiewa, a w refrenie krzyczy, razem z Thomem. Wiadomo, że to już koniec, ale koniec niezapomniany. Mimo że dwa ostatnie utwory porywają mnie wysoko, ja i tak mam żal. Za taki dobór utworów, za takie potraktowanie dwóch pierwszych płyt. Ale cóż, spodziewałem się.
Nie był to koncert życia, bo być nie mógł. Za mało przemawia do mnie elektroniczne oblicze Radiohead i koncert tego nie zmienił. Ale wieczór na pewno niezapomniany. Bardzo dobry koncert. Tylko i aż tyle.
_________________ In an interstellar burst
I am back to save the Universe.
Ostatnio zmieniony śr, 26 sierpnia 2009 12:37:30 przez Peregrin Took, łącznie zmieniany 2 razy
|