Wystartowaliśmy (w sześc osób) w czwartek. I od początku było problematycznie. Problemy z przesiadkami, nerwówka na dworcach, nagły atak deszczu w Kato, na tyle dotkliwy, że przemokły nam trochę wnętrza plecaków i walizek. Lądujemy brudni, zmęczeni i przemoczni w hostelu by dowiedzieć się, że naszej rezerwacji nie ma w bazie danych. Trochę zonk, na szczęście udaje się złapac pokój na dwa dni, a potem musimy sobie poszukac na nastepne dwa. I tutaj los jest milszy: miejsce na drugą polowe festiwalu znajdujemy po drugiej stronie ulicy. Wychodzi to trochę drożej, ale nie jest źle. A na naszej ulicy (bardzo ciekawa dzielnia) mamy też świetne obiady za dychę, bardzo przydatna rzecz w obliczu cen na festiwalu.
Piątek. Na początek nerwowka kolegi z dowodem, ale jest okej. Wchodzimy na teren festu i pierwsze co oglądamy to
Lee Bains III. Bardzo porządny rockowy koncert. Może nie była to zbyt offowa muza, ale podobała mi się. Inna sprawa, że w domu raczej nie będę słuchał. Potem lecimy na
Kaseciarza. Yeaaah, bardzo lubię ten zespół, a rozmowa z nimi (ponoć byliśmy jedynymi ludźmi, ktorzy do nich zagadali w tłumie) tylko mnie w tym utwierdziła.
Trajbut dla Jerzego Miliana oglądałem z tyłu: wydawało się sympatycznie, ale soundcheck
Inkwizycji trochę psuje wydarzenie. Inkwizycję jakoś w sumie olalaliśmy, nie jestem raczej fanem tego zespołu.
Kobiety zagrały bardzo dobry set z pierwszą płytą. Skład mocno się zmienił od czasu nagrania tego albumu, za to gościnnie na klawiszach i gitrze grał Maciej Cieślak: stały element każdego Offa. Podobało mi sie, że cały zespół wystapił w jednakowych kolorystycznie ciuchach, a Cieślak nie, on chyba często ma wyjebkę na takie rzeczy. Zagrali super, szczegolnie jam w połowie "Kaszubskiego Szamana". W ogóle na offie jest więcej zespolów, które grają długie jamy na swoich koncertach niż tych, ktore tak nie robią: po trzech dniach można miec czasem dosyc
Ale w przypadku Kobiet było to bardzo trafne i na miejscu. Potem
Black Lips, które spędzam z kumplem gdzies z tyłu, a reszta naszej ekipy z przodu, co skutkuje doniesieniami o zaskakującym womicie gitarzysty. Muzycznie nie jest to powalające, aczkolwiek chyba z założenia nie ma byc. Jeden utwór kojarzy nam się z Who, inny ze Stonesami, a pod jeszcze inny spiewamy "Zawsze tam gdzie ty" (dośc zabawne, bo zdaje sie, że akordy były na początku te same, ale w przypadku piosenki Black Lips tempo bylo dużo szybsze i skoczne). Może być, nie narzekam. Potem jakieś metale. I prawie-
Neu! Michael Rother prezentuje muzykę Neu!, Harmonii i uroczo prostą konferansjerkę ("ten utwór nagraliśmy w 1972 i nazywa sie tak" "a ten w 1977 i nazywa się tak" itd.). Z zastrzezeniami Pilota trochę sie zgadzam, ale z kazdym utworem bardziej mi się podobało. Te melodie brzmią jak hymny jakiegoś utopijnego państwa.
Neutral Milk Hotel: było jak na płycie, a płyte lubię. Ogolnie to jednak trochę zlewam zespoły, które grają swoje najlepsze płyty kilkanascie lat po wydaniu i nie robią nic nowego (dobrze, ze chociaż MBV się wylamalo z tego trendu). Nastepnie zmiana w naszej ekipie: połowa idzie do spania, połowa (w tym ja) decyduje sie z ciekawości zostać do 4 rano, jeden z nas chciał obczaic
Rose Windows. Duże ilości piwa w połączeniu z niewyspaniem dają o sobie znać i poczucie humoru robi się wyjątkowo abstrakcyjne. Koncert oglądamy lekko styrani ale w dobrym humorze. Nie bylo to nic oryginalnego, ale gitarzysta, który stał tuż przede mna ciekawie ciął na SG. Potem okazuje się, że uciekł nam ostatni autobus. Po dyszce na taksowke i lecimy na dworzec, a potem z buta do hostelu. Po drodze dużo zaskakujących przeżyc: jakies rozroby, policja, widzimy wielkiego kota, a z domu wychodzi (przypominam! jest tuż przed świtem!) około 8-letni chłopiec i idzie se na miasto. Docieramy cali i zdrowi, i z miejsca zasypiamy. Przed zaśnięciem mój kolega powiedział najlepszy żart sytuacyjny jaki w życiu słyszalem, ale za cholerę go nie pamiętam.
Drugiego dnia ustawiam się z Pilotem. Małe nieporozumienie lokalizacyjne, zwiedzam całą Dolinę Trzech Stawów, ale jest git. Rozmowa o tym i o owym. Wracam do ziomów. Gra
Zeus. Takie tam rapsy, dużo o ziomkach, dużo prósb o robienie hałasu, podobne wrażenia jak rok temu na Biszu, tylko z DJ-em zamiast zespołu. Jako prosty chłopak ze złej dzielnicy preferuję inny hip-hop, ale nie jest źle, siedzę z kolega na trzepaku, jakaś kobieta robi nam zdjęcie, nie wiem co ją zaintrygowało.
Variete okej, ale jakoś nie miałem wtedy ochoty na taką muzykę. Grzegorz Kaźmierczak ma przekonujący głos.
Deafheaven: jak pisałem. Gitarzysta po prawej stronie fajnie grał, ale ogólnie ich koncepcja grania nie wydaje mi się jakaś odkrywcza i nie zmusza mnie do myślenia. Wokalista jakiś teatr odstawiał i dużo pluł: nie trafiła do mnie ta forma ekspresji, juz fajniej było jak sie rzucił w tłum. Potem nastąpiło jakies szeroko pojęte opieprzanie się.
Frank Fairdfield fajnie zostal przyjęty przez publicznośc, czego chyba sie nie spodziewal, lubię takie momenty na tym festiwalu.
Noon: jak to ująl Basik, koncert typu "wchodzi facet na scene i odpala elektronikę z laptopa". Oczywiście jest to pewne uproszczenie, bo miał i żywego perkusistę (z grupy Psychocukier) i dużo sprzętu, ale jednak nie było to zbyt wciągające, mimo, ze zaczął od wariacji na podstawie swojego życiowego bitu: "W Branży" zrobionego dla niejakiego Pezeta. J
esus & Mary Chain: chłopaki z Kaseciarza skomentowali to tak "czekaliśmy aż zasną, oni ciągle grali jeden numer". Trochę tak było. Jeden z braci (gitarzysta) na mocnym odlocie, dużo dziwnych dźwięków wydawał. Zagrali swoje, wokalista skatował trochę statyw i tyle.
Trzeci dzień: gra
Die Flote. Ciekawe wykompinowane wokale, fajne harmonie, fajne melodie, ładne, słoneczne numery. Na scenie płachta z napisem
"Stajnia Sobieski": to taki krakowski krag zespołów, który (tak obstawiam) może jeszcze wydać sporo fajnych rzeczy. Atmosfera na koncercie zupełnie rodzinna. Spotykamy jednego gościa, który pisze o muzyce i którego akurat lubimy, a on zaprasza nas na piwo i fajnie się gada. Niestety: tak fajnie, że przegapiłem
Hatti Vatti, czego bardzo żałuję, nie tylko ze względu na koneksje forumowe
Eric Shoves in Them Pocket: grali trochę jak stare Modest Mouse, ale ja bardzo lubię Modest Mouse, a oni teraz nie nagrywają już takich fajnych płyt, więc koncert mi sie podoba, tym bardziej, że nie jest to znowu jakaś zżynka.
Jonathan Wilson: przez kilkadziesiąt minut czułem się jak na Olsztyńskich Nocach Bluesowych, chyba nigdy na offie nikt nie zagrał tylu solówek. Ale bez hejtu. Nie wiedziałem czy obejrzeć Króla czy Warszawską Orkiestrę Rozrywkową: w końcu obejrzałem to drugie, a tego pierwszego kupiłem sobie kasetę. Jestem zadowolony z tego kompromisu. W czasie kiedy na lesnej scenie gra inny król, bo sam szef festiwalu,
Artur Rojek, ja z kolegą idziemy na Japonki z
Nisennenmondai czy jakoś tak. Ile ludzi! Już myśleliśmy, że offowicze zbojkotowali popularnego Rojasa za niegodziwe postepowanie wobec młodych zespołów czy coś. Te trzy panie chyba nigdy nie grały dla tego gęstego tłumu. Mocny trans. Całkiem niezłe, ale nie tego potrzebowałem i opuściłem przed czasem. Z ciekawości rzuciłem tez okiem na Rojka, który grał dokładnie tak jak sobie wyobrażałem, i dokładnie tak jak Wy sobie wyobrażacie. Jednak oglądało go sporo ludzi. Widocznie nikt wtedy nie jadł.
Zamiast pchac się pod scenę obejrzeliśmy
Slowdive z dystansu. I to był świetny strzał! W tamtych okolicznościach przyrody zażarło to fest, mimo moich obiekcji, ktore wyraziłem przy opisie koncertu
Neutral MH.
Glenn Branca: spodobał mi się ten set, po prostu zrobił konkretne, mocne wrażenie.
Belle & Seba: myślałem, ze zasnę z nudów, poszedłem coś zjeść, ale gdy wróciłem całkiem mi się podobało i nawet na chwilę się wciągnąłem.
I tyle. Powrót bez problemów (no dobra, bieganie z walizkami w górę i w dół przejścia podziemnego w Koluszkach było dośc ekstermalne ale bez przesady). Po powrocie z tego festiwalu czuję się trochę jak w ostatnim wersie "Autobiografii"
Perfectu. Mimo, że w trakcie nie zawsze jest idealnie to potem tego brakuje. Polecam.