**1/2
Jednym z popularnych rodzajów jazzu był styl latino. Siła latino od jakiegoś czasu zataczała coraz szersze kręgi w kulturze: od przepisów kucharskich, malarstwa, muzyki poważnej, stroju, aż po popularność samego języka, bo czyż jest ktoś, kto nie wie, co oznacza np. takie "
que?" czy "
dame un beso en la espalda"? Moc ta dotarła także do muzyki kultowej, jak jazz, disco, rock, folk... omijając łukiem chyba tylko... hmmm... heavy metal.
Wielu z artystów odkrywało w sobie śniade, smagłe żyły tłoczące sfermentowany sok z mango i papji. Robiono sobie kolczyki z papryki jalapeno, przerzucano się z diety haszyszowej na fasolę i kukurydzę... czosnek uzyskał rangę podobną perle... świat oszalał...
W jazzie uderzenia szły z dwóch stron. Jedno z mrocznej, słonecznej, zielonej, dusznej i wilgotnej Brazylii, a drugie z mrocznej, słonecznej, zielonej, dusznej i wilgotnej Kuby. Coś jednak było na rzeczy, że te dwa miejsca obezwładniały mieszczańskie cnoty białasów w różny sposób. Tak! Bossanowa i, z drugiej flanki, mambo, salsa, chacha itd. brzmiały dla uszu białego człowieka jak szum liści tytoniu zwijanych na hebanowych udach roześmianych kobiet. W jej dźwiękach lęgły się malownicze owady wraz z ich nieustającą troską o własną wygodę, szaleństwa przetańczonych nocy, bo każdy spoczynek był tylko rezygnacją ze spokoju właśnie na ich rzecz, wymagały odpowiedniej muzyki.
I w tym świecie, pełnym Charli Parkera, Dizzy Gillespiego, pojawia się nowy prawdziwy bohater. Eric Dolphy. Kim jesteś młody człowieku? - szumią palmy na górszczycie. Bo pod górszczyt skrada się się ktoś nowy z błyszczącą maczetą, przepoconym garniturem i szczupłą sylwetką.
Ja, gdy słyszę "latino" zasłaniam okna, zamykam drzwi, szukam zdjęć z dzieciństwa by pożegnać się z bliskimi, przewracam butelki z mlekiem sięgając drżącą ręka po piwo, blednę, mamroczę, że nie jestem przecież z Hawany i już nie przeżyję tego drugi raz... szukam miejsc w których można by przetrwać, ale w spiżarce fasola! w pokoju cola! za oknem smagła Viola! ahhhhh... umrzeć z honorem! Niech wyprują mi dźwiękami otwór w brzuchu! Niech szukają moich łez! Niech się dzieje co chce!
Nad wszystkim panuje perkusista Chico Hamilton, i o ile jego nazwisko nie wzbudza niepokoju, to imię sugeruje, że mamy do czynienia z człowiekiem niejednoznacznym.
Opening - jego kompozycja rozpoczynająca się dwoma kopniakami w drzwi, co jest wystarczające aby mógł wpaść młodzian z szaleńczą solówką saksofonową, krótko, gitarzysta (bo w latino musi być gitarzysta najlepiej mający na imię Pquito!), rytm, akcent.... O! tak się powinno wchodzić do kogoś: jednoznacznie, w całości, zdecydowanie, z talerzami na cztery, nie zostawiając swoich marzeń na zewnątrz! I zakrzyczeć: Teraz zjemy, a potem opowieści!
No więc temacik
Champs Elysees, przewidywalny jak te czarne oczy!, mingusowski w charakterze
Truth, gdzie po zawodzącym temacie, wygiętym jak kot w słońcu, zostaje tylko ciepłe brzmienie mlecznej gitary..
Lost in the night temacik jak z film-noir, ach! będziemy przemycać bimber! razem z Felipe, Ramirezem, Rodrigezem i Lopezem - coś nie ma miejsca na szaleństwa, ta noc jest dostoja i spokojna. I wreszcie
Frou Frou - dlaczego zwlekaliście!? - zaczynają grać na łyżeczkach i kastanietach owiniętych liśćmi bananowca, od tego rytmu pękają paski w spodniach, a skarpety same się zdejmują, pobiec w objęcia leniwych krokodyli! jesteśmy ciensi niż włos! i uzbrojeni w chochlę do obstukiwania kamieni!
Lady E to pierwsza kompozycja Dolphiego! Może brzmi to jak nasze swojskie "E" kojarzące się z przywitaniem: "E, lala!", ale to nie jest tym... bop Dolphy gra temat na flecie! czuć tę jego lekkość! Dźwięki osiadają niczym babie lato na nosku Lejdi E, by wesolutko tańczyć w zmiennym tempie i kabaretowych akcentach perkusyjnych! Super! Jak fajnie, ze jesteście!
Fat mouth taaaak, kolesie jednak pokazują swoje oblicze, mają basistę, ich tłuste usta zachodzą na czubek nosa, z tego miejsca wydobywa się szaleńczy słing, opatulony zgryzioną bielizną, rozszarpaną w jakimś uniesieniu bawełnianą pomponiczką... ach!...
Cawn pawn na cztery, latyno-blues! tną Wiole-wiole-wiolenczolistkę... dość bez wyrazu....
You´re The Cutest One i jest marimba! ojojoj... teraz wyciągł, przy deserze! marimba, szorują tyłkami po deskach, Eric próbuje nadać temu nowy wyraz... "mmmumbimmmba"?.... "łyłymumu?" krąży wokół tego ciężkawego tematu jak fasola na śniadanie, chcąc przydać mu jakiegoś uroku, wycisza się... i tak kończy się sesja z roku 1959 z Holiłódu....
Eric przenosi się szybko na Wschodnie Wybrzeże i dogrywa w innym składzie sesję w Nowym Jorku. W Nowym Jorku nie można sobie pozwolić już na wiele elementów folkloru, bo tu jest miasto, a ludzie są z miasta... więc rytmy rytmicznie panują nad swoim rozbuchaniem przez zastąpienie marimby wibrafonem, jak kultóra to kóltura, oczywiście
Noc w Tunezji,
Kochanek czy gwóźdź parkietów
Ja mam rytm.. koledzy przemilczają, że mają także blaszane puszki, kubki, menażki, łyżeczki, kapsle, i że będą wydobywać z tego dźwięki, które postarają się połączyć z brzmieniem fletów i saksofonów... ajajajaj... niech kto zwiąże im rence!!!!!!!!!!