Justin Hayward - SONGWRITER *** i 1/2
1977
Nierówny album, miejscami denerwujący, czasem żenujący, z wybitnymi momentami ni stąd… Ważny z oddalenia, bo widać że to pomost pomiędzy klasycznym brzmieniem The Moody Blues nawet sprzed
Blue Jays i między brzmieniem syficznym, z serowymi klawiszami i pseudosoulowymi ochami i achami babeczek. Oczywiście tylko dla fanów Moody Blues.
TIGHTROPE ****
Zaczyna się nawet nieźle, dynamicznie, choć jednak od razu słychać, że to muza dla mięczaków. Niezła melodia i oczywiście harmonie, ale w tym utwie mamy już jak na dłoni obytrzy wady całego albumu. Po pierwsze, lekki plastik w klawiszach i nawet w dęciakach (w sumie to sztuka takiego osiąga czasnąć!), po drugie - gdy Justin bierze teksty z powietrza a nie z wnętrza to są całkowicie po nic, po trzecie - szalenie denerwujące „naturalistyczne efekty dźwiękowe”, tym razem, kto zgadnie, odgłosy cyrku, no tak przecież piosenka jest o chodzeniu po linie (dobrze że w numerze Nostradamus nie podjoł się zilustrowania muzyki sfer). Na plus zmiana wszystkiego w zakończeniu, na szczęście zostało mu trochę otwartego umysłu z lat eksperymentów w Moody Blues.
SONGWRITER (Part 1) **** i ½
Bardzo ładna piosenka miłosna z żarliwym refrenem, trochę mało odkrywcze akordy, ale broni się nieźle. Niestety pod koniec wszystko się rozłazi w o-o-oach i łołułołach (nawet jest maleńki autoplagiat refrenu Gypsy). Utwór niestety gładko przechodzi w
SONGWRITER (Part 2) * i ½
Pierwszy w historii tego muzyka tak wyraźny dowód złego smaku. Pierdzące syntezatory, żenujące bębnienie (zapewne sam on Dżastin!) i w ogóle przytłaczające knajpiane wizjonerstwo. Jedyne na czym można zawiesić ucho to głos - wciąż u bezkresu sił i to w dolnych rejestrach gdzie bywa najbardziej przejmujący. Tylko dlaczego wtłoczony w coś takiego?
COUNTRY GIRL *** i ¼
Bardzo reprezentatywny utwór zarówno dla tego albumu jak i ogólnie solowych poczynań Dżasa. Po raz pierwszy niestety pojawiają się babeczki w chórkach. Po pierwszym szoku w postaci skwierczenia przez nie słów „no deposit, no return” w części głównej nie jest źle, zwłaszcza w jednym momencie gdy mamy trójgłosową harmonię na słowie „wall” głównego Haywarda z wyższym Haywardem i babeczkami. No i bardzo dobra część środkowa, zwolnienie, które nawet trochę oddycha polną drogę. Ale to wciąż za mało, gdy ma się w pamięci pastwiska na
Every Good Boy…
ONE LONELY ROOM *** i ¾
Bardzo dobra, poruszająca kompozycja, której potencjał - w moich uszach - zmarnowany został przez słodkawą aranżację z saksofonem i elektrycznym pianinem. Wszystko próbuje ratować orkiestra, ale nie bardzo daje radę, no bo jak - orkiestra knajpie? Ostatnio grałem to Paulinie i jej współlokatorce tak spodobało się przez ścianę, że przyszła i poprosiła o jeszcze raz i jeszcze, więc wróciło mi misjonarstwo Moody Blues i puściłem to z netu, na co reakcją byłą skrzywiona mordka.
LAY IT ON ME *** i ¾
Tym razem na plus trzeba zapisać naturalne gitarowe brzmienie. Bezpretensjonalny biegnący utwór, ładny ale jednak miałki melodycznie i harmoniczne. Trochę niecodzienności w gitarach na wyciszeniu, dobre i to.
STAGE DOOR ** i ½
Utwór zaczyna się od pompatycznego otwarcia symbolizującego zapewne podniesienie kurtyny, które płynnie przechodzi w jednostajne wybijanie rytmu przez Dżasa. Już w liceum było to obiektem licznych kpin, nawet samplowałem to do moich nagrań, ciekawe jak MAQ to przeżyje jak usłyszy. Sam utwór opowiada o tym jak jakiś gostek debiutuje na scenie i przyjeżdżają z daleka rodzice to zobaczyć - ci rodzice wchodzą potem na backstage i jest to w piosence odegrane… Fuj! Myślę że to najgorsza wstawka naturalistyczna w historii rocka… No i nieznośne tym razem babeczki. Ale wśród tych potoków łajna naraz zaświeca świetny refren oparty na ciekawej progresji akordowej (hmoll do Cdur). Nie sposób odmówić tej piosence ambicji, ale poszła ona chyba w ślepą uliczkę znam w Barcelonie… Warto posłuchać ku pszestrodze, cały album jest na podobno legalnym Deezerze.
RAISED ON LOVE***
Zaczyna się świetnie, jako małomistyczna ballada i do końca pierwszego refrenu wygląda na jeden z prawdziwych klejnotów. Niestety, w drugiej zwrotce pojawiają się niezgrabne odniesienia astrologiczne, a potem do głównego wokalu dołączają żona i jakieś dzieci (jedno strasznie fałszuje) i robi się lekko niestrawnie. Wielka szkoda.
DOIN’ TIME **** i ¾
Nareszcie coś naprawdę niezłego, przynajmniej w kontekście tej płyty. Babeczki są, ale nie bardzo przeszkadzają (choć i nie pomagają), na szczęście tylko dokrzykują to i owo w zwrotkach, w refrenach Hayward sam ponakładał wszystkie harmonie i wszystkie chórki, a także pełno gitar, czasem ciekawie spiętrzonych. Tekst mało wiarygodny (bo co on mógłby mieć wspólnego z więzieniem), ale w refrenie pojawia się Książe Pokoju. Wreszcie dobra melodia i trochę nawet brudu w produkcji.
NOSTRADAMUS ****
Na koniec płyty zupełna niespodzianka, także tekstowa, za co gwiazdka w dół (tekst raczej grafomański niż niułejdżowy). Ale co za klimat. Wbrew „tajemniczym” dźwiękom wiolonczel i fletów jest to najbardziej rockowy numer na płycie, ma niesamowity nerw i jest świetnie wyprodukowany (dwie perkusje!). No i te flety, poskręcane i wybitne, mile od zagrywek Thomasa a nawet Andersona, zapewne grał tu muzyk klasyczny, ale miał zacięcie rokowe, bo w końcówce wyraźnie improwizuje i jedzie wbrew skali (zbawienna pomyłka?). Niski wokal Dżastina tym razem naprawdę przytłączający. Ostatni klasyczny brzmieniowo numer kogoś z Moody Blues, potem będzie już tylko plastik, mniejszy lub większy.
Na niektórych wydaniach płyty można znaleźć bonusy, wśród nich przyjemny choć miałki numer
Marie oraz całkiem sensowny
Heart of Steel (nie wiem czy nie *****) z 1973, na którym Hayward gra na wszystkich instrumentach sam i nawet tego za bardzo nie słychać.
Ciekawe (chyba tyko dla mnie), że w czasach kiedy już nie nagrywałem coverów na kasety z moimi numerami, dokładnie w latach 1994-96, na trzy z nich trafiły trzy różne piosenki z tej płyty (Songwriter 1, Lay It On Me i fragment Raised On Love) - były na nich jedynymi obcymi ciałami i nie było w tym nawet jakiegoś odgórnego zamierzenia, po prostu musiałem się jakoś w nich odnajdywać, smutne to, hehehehe.
Dzisiaj dowiedziałem się z Facebooka, że kilka dni temu zmarł Tony Clarke - producent tej płyty i wszystkich klasycznych albumów Moody Blues, a także
Legendy Clannad. [+] i dzięki.