no to zobaczmy jak bardzo zestarzała się mi płyta którą w 1994 uważałem za album wszechczasów:
THIS MORNING*****
Wciąż najwyższa ocena, chociaż coraz trudniej mi przełknąć niektóre rozwiązania realizacyjne, ten lejący fuzz (po raz pierwszy zastosowany w Isn't Life Strange) sam w sobie jest cudowny, ale w połączeniu ze skrzypcowym trio Providence, a zwłaszcza z tym prawie kiczowatym syntezatorem, nieco duszny... niestety na płuytach Moody Blues (wczesnych) jest więcej kluczowej przestrzeni
sama kompozycja ciągle poruszająca, a refren całkiem porywający, zwłaszcza pierwszy, ze świetnym dwugłosem Haywarda i gwałtownymi pociągnięciami smyczków... i kulminacja:
no, you'll never really know (i ten talerz na
know) - naprawdę świetnie doprowadzone do: właściwie każda poprzednia linijka pracowała na to spiętrzenie...
...potem obłędne uspokojenie obojowe, kiedyś rozrywało mi pierś, teraz mocno doceniam i patrzę w górę... w drugiej zwrotce świetny hi-hat (jakże inaczej gra ten perkusista niż Edż!) niestety znacząco gryzie się z shakerem/marakasami (po co one?),
long is the road przepięknie aksamitnie zaśpiewane, trochę duszno (zdrój) w tle i znowu wybuch, tym razem bez napędzających smyczków, bo zostało już sił tylko na płacz i rozpamiętywanie, a nie walkę, obój też bardziej zrezygnowany i nagle na placu boju pozostaje tylko ten syntezator na granicy kiczu - właściwie dwa, grające równorzędne partie po obu stronach głowy - i to jest świetne, znakomicie zharmonizowane, brawo ktokolwiek tam grał (zapewne Justin), następuje jeszcze kolejne, nieco wymęczone spiętrzenie gitarowe i oklapnięcie - utwór gaśnie kilka razy, jak stracone nadzieje, które opisuje
tekst jest bardzo prosty, lapidarnie określa sytuację i tyle, ale przy całej tej płytkości świetnie nazywa wygnanie z raju love i dobrze niesie melodię - zagadką pozostaje dla mnie to jak tak - mimo wszystko - przejmujący utwór mógł napisać, ktośpo ośmiu latach szczęśliwego małżeństwa... wspomnienia, rzemiosło, druga ręka?
REMEMBER ME MY FRIEND **** i 1/4
Tym razem aranżacja zdecydowanie za ciężka jak na tak leciutką kompozycję, i też za długo się wlecze, chociaż trochę to zrozumiałe, bo żal każdego momentu, dwa najlepsze momenty to chyba
you yo000uuu you (wreszcie trzygłosowa harmonia a nie tylko dwu) i - niedługo potem - dosadne zakończenie refrenu; znowu świetnie zintegrowana kompozycja, trochę niepotrzebnie tak obciążona tym fuzzem i smyczkami i chyba wolałbym żeby tutaj jednak Edż grał - jego imiennik Deakin jest zapewne bardziej pomysłowy w przejściach, ale rękę ma lekko za ciężką, a timing nie do końca precyzyjny, ale to nic, bo na tej płycie to ten właśnie numer przenosi nadzieję w najczystszej postaci
MY BROTHER *****
Wreszcie dużo więcej przestrzeni - fuzz jest wyraźnie zmniejszony, a syntezator (a właściwie "pipe organ") o wiele bardziej stylowy... ten numer stoi nie tylko melodią i dwugłosami, ale zwłaszcza przepiękną dygresją (
so far 'cross a wild and windy sea) z rzadkimi falsetami Haywarda i gęstym, ale też i wycofanym w tło klawiszem, bardzo fajna też koda i wyciszenie, chociaż ten niebiański ton zaczyna mnie już męczyć... bardzo ładny tekst... i świetny bas Lodge'a w refrenie, zwłaszcza ten dźwięk w poprzek akordu na słowie "time"
YOU*** i 1/2
Zdecydowanie wypłowiał, mimo kilku cennych elementów; zmasowanego ataku smyczków pod koniec zwrotki, niezłego refrenu z trójgłosami i niespodziewanym twardym basem. Niestety zwrotka wlecze się dość nudnawo - chyba tu powinło po prostu być żwawsze tempo - no i głos Lodge'a zawodzi w pojedynku z Haywardem; dobrze przynajmniej, że nie ma tu fuzzu, gitary - zwłąszcza w niespodziewanym wejściu między trzecią i czwartą zwrotką grają bardzo przestrzennie.
NIGHTS WINTERS YEARS****
Całkiem ciekawy utwór na Hywarda i orkiestrę, przez cały czas balansujący na granicy wzruszenia i pompy dyskredytuje niestety przeraźliwie nabumbana koda. Szkoda.
SAVED BY THE MUSIC*****
Wspaniałe antidotum na przerysowaną pomnikowość poprzedniego numeru - tutaj wszystko mi pasuje - i głos Lodge'a i (radosne!) dośpiewki Haywarda, i (bardzo różnorodne) harmonie, i Deakin i (nienachalny tym razem i całkiem zadziorny) fuzz, i orkiestracja (waltornia!!!), i tekst, i kompozycja, i nastrój. Na wyciszeniu soczysty deser - gdy perkusista zmienia podział na bregoviciowy, a Hayward powtarza całkiem zgrabny podjazd i zjazd na dwóch strunach - cudo!
I DREAMED LAST NIGHT**** i 1/2
Kolejny numer z bardzo niebezpieczną orkiestracją Petera Knighta - zwykle mnie unosi, ale czasem mierzi (tak jak, prawdę mówiąc, cała ta płyta, niestety sprawdza się w dość wąskim paśmie nastrojowym). Niemniej jednak, przy słowach
like a bird on a far distant mountain... miewałem największe pocieszenia muzyczne w życiu.
WHO ARE YOU NOW*****
Wreszcie coś bardziej kameralnego, trochę w tradycji I Never Thought I'd Live to be a Hundred. W zwrotkach, daleko w tle prześwituje mellotron! Potem króluje wiolonczela. Bardzo ładny wspomnieniowy tekst.
MAYBE *** i 1/2
No niestety ja się na ten utwór rzadko piszę - mimo że aranżacja orkiestrowa jest najlepiej poprowadzona ze wszystkich trzech tego rodzaju numerów na płycie, to kompozycja wydaje mi się troszkę zbyt skąpa, jak na nią, chociaż czasami...
WHEN YOU WAKE UP*****
Już otwierająca całość wiolonczela zapowiada coś niesamowitego i rzeczywiście ostatnia piosenka jest najbardziej nasycona pod względem kompozycji i aranżacji z całej płyty, musiało trochę tylko upłynąć czasu, żebym to wszystko ogarnoł. Bardzo lubię te wszystkie szczegóły, a to nierówno gasną głosy w chórze (wszyscy pracownicy studia w nim wystąpili), a to gitara niespodziewanie schodami w dół w harmonii pod koniec drugiego refrenu, a to przebłyski smyczkowe, ale wszystko tonie w naprawdę gęstej mazi, prawie jak z drugiej części zwrotki One More Time To Live. jest też kulminacja wokalna na ciekawym akordzie i długie wyciszenie z lekkim przyspieszeniem na wygaszeniu. Zawsze za szybko się kończy, w odróżnieniu od Remember Me, My Friend.
______________________________________
BLUE GUITAR****
Bonusowy singiel wydany tuż po nagraniu albumu. Kompozycja wspaniała, być może najlepsza tutaj, świetna tytułowa gitara (chociaż Hayward zawsze grał na czerwonej, idziemy do dyrektora) ale realizacja nieco zmieniona: inny producent (zespół 10CC, a nie Tony Clarke), no i nie ma Lodge'a, ani na basie, ani w chórkach, nigdzie. Paradoksalnie, mimo że jest więcej przestrzeni, całość brzmi jeszcze bardziej popowo niż album, trochę jak solowy Hayward za chwilę, no ale to jest przecież solowy Hayward. Ta piosenka pokazuje niezbicie, że lepsze wyniki w grupie niż solo, chociaż praca zapewne trudniejsza.