Trudno jest mi pisać o The Who, bo są niewątpliwą i zasłużoną legendą, a ja niestety najbardziej cenię ich nie za to co wszyscy. Mam też niejakie obiekcje co do pozamuzycznego oblicza zespołu, a akurat trochę tego przedostało się na płyty. Pochwały dla
Live at Leeds i koncertowej odsłony zespołu w ogólności, gry basisty
Woła i rock-oper pozostawiam moim pomówcom, a ja zajmę się tym co mnie rusza; świetnymi piosenkami pop, w które obfitują trzy pierwsze albumy.
MY GENERATION **** i ¼ (1965)
best song: no dobra, My Generation (choć kusiło mnie żeby napisać The Good’s Gone)
Rzeczywiście w 1965 roku nikt tak nie grał – mocno przesterowane gitary, sprzężenia, niechlujny chrapliwy śpiew i perkusista
Księżyc grający z takim powerem jakby chciał kogoś zabić dźwiękiem, a przy tym wykonujący karkołomne podziały. Prekursorem tego brzmienia byli The Kinks, ale tamci zabrnęli w ślepą uliczkę autopowtórzeń (mieli też mniej genialną sekcję) i przerzucili się z kolei na proto-brit-pop, a The Who ponieśli ten sound dalej na pónoc. A najlepsze jest to, że zwykle idą z nim w parze po prostu świetne melodie podane uprzejmie w opracowaniach na trzy głosy. Otwierający płytę
Out In The Street można by określić jako gospel-pop-punk, tylko pop co, lepiej posłuchać. Dalej jest oczywiście nieśmiertelna
My Generation z jąkającym się wokalistą
Daltreyem, świetnym solem na basie, coraz to wyższą tonacją, totalną rozpierdówą na koniec i słynnym zdaniem
mam nadzieję, że umrę nim się zestarzeję – niesamowita, zabójcza energia (ostatnio szukaliśmy z otoKarem tego miejsca gdzie nierówno wchodzi chórek – precjozo!). Poza tym po prostu piękne piosenki
La-la-la-Lies,
The Kids Are Alright i
It’s Not True i
Much Too Much (tę akurat lubię mniej, ma świetną zwrotkę ale jakiś jęczący refren, co z tego że na trzy głosy, a może to z tego, że nieczysto zaśpiewany). Wszystkie te piosenki napisał Pete
Townshend, świetny kompozytor, słynny skądinąd z rozwalania gitar na scenie i słynnych „młynków”. Teksty zwykle o miłościach, ale jakichś dziwnie chorych – nawet w słodkim Kids Are Alright, podmiot lyriczny zostawia ukochaną w ramionach kolegów, którzy są przecież w porządku, a sam lepiej jak pójdzie w długą. Twórca sam zaśpiewał nawet jeden numer –
A Legal Matter – wstępną zagrywkę na gitarze bezwstydnie skopiowali Doors w nieco innym rejestrze i otworzyli nią debiutancki album (proszę sprawdzić). Płyta (brytyjska) kończy się już zupełnie niepojętym na 1965 jamem opartym na figurze granej przez Johna Entwistle’a - utwór nazywa się
The Ox i tak później wołano na basistę – na koncertach grał tak, że gdy Pete grał solo nikt nie rozglądał się za gitarą rytmiczną. Ja chciałem wyróżnić numer
The Good’s Gone – być może pierwsza (a nie, druga, jednak tutaj znowu byli wcześniej Kinks w numerze See My Friends) w historii rocka kompozycja oparta na czymś co ang. nazywa drone’m – uporczywym, hipnotycznym, niskim pulsie, ciekawe że tu to nie do końca bas robi, tylko jakoś wszyscy... Niestety na płycie są trzy kowery – dwa Jamesa Browna i jedna piosenka Ellasa McDaniela – raczej wtórne odczytanie bluesa (
I Don’t Mind lepiej zaśpiewał Mike Pinder na debiutanckiej płycie Moody Blues rok wcześniej, w
Please Please Please najlepszy jest chórek, a
I’m a Man pomińmy milczeniem i posłuchajmy jak to zrobili The Yardbirds z Jeffem Beckiem , choć Pete sprzęga jak może).
NOTE. W USA płyta wyszła jako
THE WHO SINGS MY GENERATION, w 1966 i zamiast I’m a Man zawiera psychodeliczny odjazd
Circles, Niestety z tym numerem były jakieś problemy prawne i potem nagrali go jeszcze raz (jeszcze lepiej) jako Instant Party. Warto znaleźć!
A QUICK ONE **** i ½ (1966)
Best song: A Quick One While He’s Away
Podobno najgorsza płyta Who, moja ulubiona. Mniej więcej to samo co na debiucie, tylko mniej kowerów (dokładnie jeden – udany) i więcej eksperymentów. Przede wszystkim jest tu słynna „mini-opera”
A Quick One While He’s Away o zdradzie i przebaczeniu – zlepek kilku mniej lub bardziej pamiętnych melodii, niektóre fragmenty dla mnie olśniewające (i jest ten moment gdy śpiewają
cello cello cello cello, bo wytwórnia powiedziała że nie sfinansuje udziału wiolonczeli). Są też dwie piosenki basisty – przeurocza
Boris the Spider, z chyba proto-metalowym wokalem w refrenie i
Whiskey Man z solem na waltorni (a właśnie, the Ox grał także na tym instrumencie, np. przedziwną partię w środku
Pictures of Lily). No właśnie, z powodów prawnych (zapłacono im nie jako zespołowi tylko oddzielnie jako czterem twórcom) na płycie udzielają się kompozytorsko wszyscy czterej eee Whosi... stąd nienormalny utwór Moona –
Cobwebs and Strange, taki cirkus-punk, jeśli byśmy chcieli to jakoś nazwać, ale nie chcemy, wolimy posłuchać. Townshend i tak jest najlepszy, oprócz tytułowej suitki mamy tu poruszający (mnie)
So Sad About Us i śliczny utwór
Don’t Look Away, który brzmi trochę jak... Soundrops.
NOTE 1 W USA płyta ukazała się jako
HAPPY JACK, z tym singlem zamiast coveru Heatwave.
NOTE 2 Ważne są okołoalbumowe single z lat 1965 -1966 – od debiutanckiego
Can’t Explain, poprzez
Anyway Anyhow Anywhere,
Substitute, Pictures of Lily,
I’m a Boy aż po Happy Jack. Wszystkie dostępne na większości składanek, wszystko to świetne melodie tylko teksty nieco chore – jeden o chłopaku zakochanym w dziewczynie z plakatu i..., drugi o dziewczynce transwestytce, trzeci o chłopcu któremu dokuczają rówieśnicy. Nie wiadomo czy się śmiać czy płakać. Ale też w owym Happy Jack mój ulubiony rym:
Happy Jack wasn't old, but he was a man/ he lived in the sand at the Isle of Man. Poza tym warto zwrócić uwage na bonusy na Quicku – przede wszystkim na doskonałe psychodeliczne
Disguises (z EP-ki
Ready Steady Who), ale i na zwariowany falsetowy
Doctor Doctor.
THE WHO SELL OUT **** (1967)
Best song: I Can See For Miles
Album udający program radiowy, z jinglami i reklamami. Trochę na śmiesznie (utwory
Odorono o śpiewaczce, która nie używała zalecanego dezodorantu (Pete reklamuje go na okładce) i przeto odstraszyła swojego groupiego z garderoby,
Tattoo o tatuażu który uczyni cię mężczyzną oraz
Medac o cudownej maści na trądzik – wszystkie mają świetne melodie), trochę na poważnie (
Our Love Was i
I Can’t Reach You – tak po prostu o nieodwzajemnionej miłości? bez drugiego dna?). Zanikają trójgłosy i falseciki, czyli pop, zostają krwiste bebechy rocka. Gdzieś na rozdrożu pozostaje mój ulubiony utwór The Who –
I Can’t See For Miles. A może nie na rozdrożu – to jest wierzchołek góry, z której będą schodzić z drugiej, mniej mnie interesującej strony. Na pożegnanie z dawnymi klimatami przedziwny cover
Armenia City In The Sky z lunatycznymi gitarami od tyłu i wokalistą, który wyraźnie nie może trafić we właściwy dźwięk w refrenie, ale nie bój pan żaby, zaraz przeistoczy się w rockmana z krwi i kości, który zatrzęsie Woodstockiem i wyspą Wight. I już zupełny beatlesowski, wręcz beach-boysowski popik w bonusach
Early Morning Cold Taxi. Oryginalnie płyta kończyła się utworem
Rael – brudnopoisem Tommy’ego. Ostatnie chwile przed romansem Townshenda z duchowością Meher Baby. Oddaję głos do studia w Warszawie.