Swans na Offie:
antiwitek pisze:
off 2012, dla mnie
1. Swans
pilot kameleon pisze:
a dla mnie:
1-2. Swans
1-2. Iggy & The Stooges
antiwitek pisze:
Grali jakiś total. Tu potrzebny trochę obszerniejszy wpis, który na pewno się pojawi. Grali genialny noiz, który był intymną opowieścią o tym co dzieje się przez dziesiątki lat wewnątrz człowieka, o bólu, grzechu, cierpieniu, pasji, o umieraniu. Dochodzili do jakiegoś kresu. Byłem dwa razy na Swansach, i dwa razy mi się wydawało, że chyba za chwilę nastąpi koniec świata. Tyle że w Warszawie to było całkiem przytłaczające, kamienne. A tu pojawiała się jakaś dziwna uroda, może dlatego, że grali pod nocnym niebem, a nad sceną świecił księżyc. I w tej rozpaczy torchę mniej było zabójczej ironii, cynizmu, a trochę więcej dojmującej potrzeby ukojenia. Tak ja to wszysko odebrałem.
Jezu, było widać, że to absolutnie nie są żadne żarty i ja niekiedy patrzyłem na scenę ze strachem. Wiadomo, że na rockowych koncertach na scenie czasem mają miejsce akty autodestrukcji, a tu, miałem wrażenie, że to nie jest potrzebne, bo muzyka wszystko i tak kasuje. Chociaż były i takie akcenty: plucie Giry, raz też się wywrócił, to było mniej więcej wtedy, kiedy basista urwał strunę. To też dość znaczące, bo ja nie widziałem na koncercie żeby urwała się struna w basie. Gira w pewnym momencie zaczął policzkować sam siebie... W ogóle patrzenie na niego podczas grania... Śmiertelnie poważna pasja, trans, ale też pełna koncentracja na kontrolowaniu tej fali nojzu, niekiedy złość, gdy coś jest nie tak. Szaleństwo.
Ja dostrzegam jakieś wewnętrzne podobieństwo do koncertów procesowych, w sensie treści, przekazu, powagi tego co chce się powiedzieć. Tyle, że w przypadku Swans jest to może radykalniejsze artystycznie, w sensie formy, że nie czad, a fala awangardowego nojzu na sześciu muzyków (nie rozpoznałem żadnego konkretnego utworu, a o Swansowych przebojach dla publiki to nie ma w ogóle co wspominać). Była też taka sytuacja, że w związku z tym, że Swans zlekceważyli sobie obyczaje festiwalowe (przedłużyli nieco występ), na scenie zaczęli krążyć jacyś ludzie, co wzbudziło mój niepokój. I w pewnym momencie jakiś łysy koleś ośmielił się podejść do grających muzyków... Pomyślałem, że to tak, jakby ktoś podszedł do Toma podczas wykonywania "Przed prawem"... Gira wyrzucił tego człowieka ze sceny, i zdaje się, dograli do końca.
Miałem napisać na razie krótko, ale tak mi jakoś wyszło. Strasznie mocne przeżycie!
pilot kameleon pisze:
No to spadam na Swans. No i Swans to był prawdziwy koniec festiwalu. Rozpoczęli potężnie, a potem było tylko mocniej. Obszerne fragmenty nowej płyty zlały się jednak w jedną całość. Trans, trans, trans. Gira kontroluje wszystko. Organizator ostrzegał, że to ma być najgłośniejszy koncert imprezy. Coś w tym było. Zespół wprowadził mnie w jakiś atawistyczny trans. I od tego momentu zaczęła się lobotomia. Nigdy nie poczułem czegoś takiego na koncercie. Znikała nadzieja, rzeczywistość rozpadała się na moich oczach, ale przede wszystkim w mojej głowie. Zagłada. I nawet w momentach, kiedy już myślałem, że to się kończy, Gira i zespół nie przestawali, tylko wzmacniali te wszystkie straszliwe ruchy. Zawsze myślę, że płyta Joy Division "Closer" to obraz rozpadu jednostki. Koncert Swans pokazał mi zagładę całej ludzkości. Po tym występie byłem wypłukany z sił, emocje były we mnie złe i musiało minąć trochę czasu, nim przetrawiłem to co się stało. Nihilizm w najczystszej postaci. I gdyby tylko nie incydent z wyłączeniem wzmacniacza, to pewnie zostałbym zabity przez muzykę. A jeśli nie przez nią, to pewnie sam odebrałbym sobie życie. Nie zmienia to faktu, że podobnie jak Iggy & The Stooges, to była życiówka.
Po Swans chciałem wracać do namiotu. Wszyscy jednak wybrali się na Chrome Hoof, którzy grali swój spektakl do "Hydrozagadki". Film leciałw tle, a zespół grałe swoje funkowe wygibasy. Sympatycznie, ale ja chciałem spać, chciałem do namiotu, chciałem zniknąć i zapaść się pod ziemię.
antiwitek pisze:
Patrze na scenę, widzę, że układ instrumentarium na scenie jest taki sam jak w Stodole, centralnie i blisko siebie. Ale gdy zaczyna się koncert, to już po chwili wiem, że Swans są już w nieco innym miejscu niż wtedy. Żywioł hałasu, subtelnie moderowany przez Girę, zdaje się teraz mieć nie tylko ciężar i ogromną gęstość, ale też niezwykłą głębię. Nie jest to też zwykły chamski noiz, starczy popatrzeć na instrumenty: rozmaite perkusjonalia, pedal steel, dzwony rurowe, gongi, jakieś ksylofony, na których gra się smyczkiem... No i dwie gitary i bas. I nie ma w tym wirtuozerii - jeśli chodzi o wydobywanie dźwięków. Jest za to umiejętność sterowania tą potężną falą dźwięków, nadawania jej wyrazu... Coś niezwykłego! Na pewno są na to jakieś nazwy, związane ze współczesną muzyką symfoniczną, ale tu jest też coś innego. Są też momenty bardziej rytmiczne, bardziej zbliżone do wcześniejszych propozycji zespołu. Wiele osób słucha z rodziawioną paszczą, niektórzy znudzeni/zmęczeni wychodzą, inni kiwają się czy miotają w jakimś transie. Wyobrażam sobie do jakiego stopnia granie czegoś takiego musi być nieobojętne emocjonalnie... Kiedy Norman Westberg schodzi ze sceny podciąga się na jakimś drążku konstrukcyjnym. No i dziwię się, że ten łysy gość ośmielił się wejść na scenę i dotykać wzmacniaczy Swansów (podobno był wśród nich sunn o)))), chcąc przeszkodzić im w graniu - mógł oberwać gitarą. Jest przepaść między atmosferą takiego festiwalu a tym o czym mówią Swans. Gira rzuca w nią ironiczne "thank you boys and girls" czy coś w tym rodzaju. W pewnym momencie podchodzi do mikrofonu i robi "oooo", jak to robi się na koncertach rockowych, żeby wejść kontakt z publiką. Ale jego oooo jest wykoślawione i zbolałe, chyba nikt, przynajmniej w mojej okolicy, nie ośmiela się tego podjąć, i ja do końca nie wiem, czy chodzi tu o wokalizy same w sobie czy znów o ironię. Nie wiem też czy oni dograli ten koncert do samego końca, czy jednak skończyli trochę wcześniej. Bardzo też żałuję, że nie wiem, że nie zrozumiałem co śpiewał Gira, bo przecież jednak tam była też ta warstwa słowna: delikatny wstęp, i potem w kilku istotnych momentach koncertu. Porażający był też widok Giry, który wrzeszczy po prostu grając, czego nie słychać...
antiwitek pisze:
Koncert Swans był czymś tak innym, i równocześnie tak niesamowitym, że jakby nie przystaje on do całego festiwalu, do niczego nie przystaje, a jednocześnie jakoś uwiera gdzieś w środku, coś tam podskórnie porusza.
rajza pisze:
SWANS.
Dużo już o nich pisaliście, nie będę powtarzał.
Najlepszy koncert festiwalu.
The Seer jest najlepszą płytą tego roku i jedną z najlepszych jakie nagrał Gira.
Soundtrack do apokalipsy.
Gira jest fanem Góreckiego i to co grają teraz, ten metafizyczny noise-drone, trochę brzmi jak współczesna muzyka poważna.
Albo jak Glen Branca i jego Ascension:
http://www.youtube.com/watch?v=wERU4NiAtlEKsiężyc nad sceną; dziki trans Giry, dyrygującego zespołem; nieruchomy Westberg, czekający na swoją kolej do grania; techniczny wyłączający gitarę i bas, bo przedłużyli koncert... Misterium.
Jedyne co, to brakowało mi tych "oddechów", które są na płycie - spokojniejszych fragmentów, po których ściana dźwięku jest jeszcze potężniejsza.
Tracklista na tej trasie (nie wiem czy grali wszystko, bo łączą utwory i czasem trudno się połapać)
1.to be kind (unrecorded new song)
2. she loves us (unrecorded new song)
3. avatar (from the seer)
4. coward (from swans, '85/'86) – chyba nie było
5. the seer (from the seer)
6. nathalie (unrecorded new song)
7. apostate (from the seer)
8. mother of the world (from the seer)