Depechów znałem oczywiście przez całe lata osiemdziesiąte ale tak naprawdę poznałem lepiej dopiero w latach dziewięćdziesiątych. Ostatecznie tak przy wydaniu Ultra czyli gdzieś w 1997 złapałem pierwszą fazę na osiemdziesionę i wtedy też zgrałem sobie wszystkie stare płyty.
Speak & Spell (1981; *) – to jeszcze pierwszy skład z Vincem Clarkiem (później Yazoo i Erasure brrr.). Makabra. Newromanticowy koszmarek w najgorszym stylu. W zdecydowanej większości napisany przez pierwszego lidera. W tamtym czasie w porównaniu np. do OMD to straszne to jest. Wyróżniają się jedynie mniej wesołkowate, bo trudno powiedzieć, ale zaryzykujmy 8) , mroczniejsze Photographic czy Tora! Tora! Tora!. Może jeszcze instrumentalne Big Muff. Dave Gahan śpiewa jeszcze słabiutko a Martin Gore poza napisaniem dwóch ostatnich z ww utworów to jeszcze zaśpiewał w Any Second Now Clarke’a. A na koniec pierwszy przebój, który nawet długo utrzymywali w repertuarze koncertowym I Just Can’t Get Enough.
A Broken Frame (1982; **1/2) – po odejściu zdecydowanego lidera mogli się rozpaść lub spróbowac sami. I jakoś to wyszło, na razie w trójkę. Zasadniczo kontynuacja ale jakoś da się już tego słuchać. Głos Dave’a ciekawszy już chociażby w otwierającym Leave In Silence. Wyróżniają się jeszcze Monument, Nothing To Fear, singlowe See You. No da się wyłapać elementy dominujące w latach kolejnych. Ale kilka koszmarków nadal jest (A Photograph Of You, My Secret Garden). No ale bez obaw poza zagorzałymi fanami albo ciekawskimi nikt tego już nie będzie słuchać.
Construction Time Again (1983; ***1/4) – nowy skład, do Dave’a, Martina i Andrew Fletchera dołączył Alan Wilder. I całość znacznie ciekawsza. Przynajmniej w warstwie muzycznej dużo się dzieje. Zupełnie inne instrumentarium. Tu już sa obecne różne odgłosy całe to lekko industrialne tło. Wyróżniają się na pewno More Than A Party (fajny, jednostajny bas w tle), Pipeline no i oczywiście Everything Counts. Jeszcze Told You So (choć muzyczka taka bardziej typowa) i And Then na koniec.
Some Great Reward (1984; ****) – jak poprzednio tylko jeszcze lepiej. Coraz lepsze tło, mniej prostych rytmów syntezatorowych a dużo różnych ‘przeszkadzajek’. Nawet w utworach prostszych jak chociażby spokojne It Doesn’t Matter w tle dzieje się sporo. No i kompozycje coraz lepsze. Od motorycznego Something To Do poprzez chociażby znakomicie znane People Are People i Master And Servant po finałowe Blasphemous Rumours. Gore tym razem wokalnie w dwóch odsłonach It Doesn’t Matter i singlowe Somebody. Coraz mniej słabych punktów.
The Singles 81-85 (1985; ***) – pierwszy beściak. No i niby jest wszystko co być musi, ale ja bym wolał odpuścić coś z pierwszych płyt a w zamian za to umieścić More Than A Party, Pipeline czy Something To Do. No dobra to nie były single. Są za to utwory dodatkowe: Get The Balance Right – pierwsze nagranie z Alanem, jeszcze przed Construction Time Again oraz dwa całkowicie nowe Shake The Disease i It’s Called A Heart.
Black Celebration (1986; ****) – to już DM dorosłe. Nie ma zbyt wielu przebojów, na pewno mniej niż na płycie poprzedniej ale za to jest jakiś dziwny klimat. Mroczny. Ta tytułowa ‘czarność’ nie jest przypadkowa. I powiedziałbym, że pomimo może słabszych kompozycji płyta zyskuje jako całość. Stąd podobna ocena. Ale utworów dobrych nie brakuje Rozpoczynający tytułowy i kolejny Fly On The Windscreen to wyśmienity początek a potem jest jeszcze Question Of Time czy Stripped. No ale to płyta Gore’a. Wszystkie kompozycje są jego a dodatkowo sam śpiewa aż w kilku utworach Question Of Lust, Sometimes, It Doesn’t Matter Two, World Full Of Nothing.
Music For The Masses (1987; ****3/4) – piąteczka dla singli, ale trochę niżej dla paru innych. Kiedyś lubiłem ją chyba najbardziej. Teraz jakoś w całości mi średnio wchodzi. Ale single są wyborne. Never Let Me Down Again, Strangelove i Behind The Wheel to zdecydowanie najlepsze utwory jakie stworzyli w latach 80tych a może i w ogóle. Tymi utworami zwrócili też w końcu moją uwagę. Wcześniej znałem ale jakoś mijali mnie a całych płyt nie znałem. Tu jeszcze płyty na bieżąco nie poznałem ale reszta już wyraźnie przykuła uwagę. Poza singlami jest też dobre The Things You Said, Sacred czy klasycyzujące Little 15. Tylko te remixy na końcu słabe i rozbijają mi całość.
101 (1989; ****1/2) – bardzo udane pożegnanie z latami osiemdziesiątymi, koncertowe. No i tu jeszcze widać typowe oblicze zespołu z tego okresu. Trzy syntezatory + wokal i nikt i nic więcej. Ale to wystarcza. Oprócz promowanej właśnie muzyki z ostatniej płyty sporo przebojów z lat poprzednich więc tak jak być powinno. I ta radość z grania. No i Everything Counts na tysiące gardeł na koniec. Robi wrażenie. Jeszcze bardziej jako DVD
Violator (1990; *****) – no tu już płyte poznałem na bieżąco. Pamiętam, że zgrałem ja z Trójki bodajże w dniu wydania, jeszcze Niedźwiecki wszedł mi na ostatni utwór. Potem te utwory trochę zagrano w radio a i ludzie ich słuchający raczej mnie denerwowali, więc płyta poszła w odstawkę. Ale po latach sięgam do niej z wielkim sentymentem. Jak dla mnie jedna z ich dwóch najważniejszych rzeczy. Co usłyszałem pierwsze to oczywiście Personal Jesus, który wyszedł parę miesięcy wcześniej. Mam z resztą dłuższy materiał z sesji z lata 1989 niewydany oficjalnie i parę dobrych kawałków też tam jest. A Personal Jesus to nawet w dwóch wersjach. A utwór to przełomowy, bo chyba pierwszy z tak wyraźną gitarą. To już jakaś zapowiedź Songs Of Faith And Devotion. No i pozostałe single wyborne są: niezapomniany Enjoy The Silence (jeden z pierwszych ulubionych utworów mojego syna), Policy Of Truth i World In My Eyes. Ja jeszcze lubie bardzo nastrojowe Waiting For The Night, przebojowe Halo i niesamowite, klimatyczne Clean zamykające płytę. No i prawie całą płytę wymieniłem

.
Songs Of Faith And Devotion (1993; ****1/2) – powszechnie uważana za najbardziej rockową i najbardziej udaną płytę. Według mnie jest dobra ale coś mi w niej brakuje. I Feel You oczywiście atakuje od początku ale dla mnie to tylko jakieś echo Personal Jesus. Bardzo lubię Walking In My Shoes i In Your Room. To taki Depeche Mode jaki lubię bardzo. Ale na przykład również singlowego Condemnation jakoś nie trawię. Podobny w stylu ale bardziej udany jest Jesus. Te mniej znane utwory jak Mercy In You, Rush, One Caress czy Higher Love też udane. Tylko takie bardziej zwyczajne mi się wydają. Zyskują w wersji koncertowej, dlatego sięgając do tych Depechów wolę DVD Devotional (*****) tam brzmi to lepiej, pełniej.
Songs Of Faith And Devotion – Live (1994; ?) – nie znam więc się nie wypowiadam
Ultra (1997; *****) – oj sporo sie działo w międzyczasie. I znowu zostało trzech. Tych którzy byli od samego początku. Dave, Martin i Andy. I wydali chyba najlepszą płytę. Mieli sobie coś do udowodnienia. Właśnie wtedy ostatecznie się do nich przekonałem i poznałem retrospektywnie większość wcześniejszych płyt. Dla mnie bezprzecznie płyta najważniejsza. Może nie ma tu aż takich kilerów ale całość ma niesamowity nastrój. Niby spokoju, wyciszenia ale podszytego jakimś irracjonalnym niepokojem. Nawet trudno coś wyróżniać bo lubie ją właśnie za całość. Pierwsza część bardziej przebojowa, ze wszystkimi singlami Barrel Of A Gun, Home (chyba najpiękniejszy z utworów zaśpiewanych przez Gore’a), It’s No Good i Useless. Poprzetykanych spokojniejszymi, klimatycznymi Love Thieves i miniaturą Uselink. Ale potem piękne Sister Of Night, powracające Jazz Thieves, Freestate z fajną gitarką w tle i już spokojne do końca Bottom Line i Insight.
The Singles 86 – 98 (1998; *****) – zbiór singli z najlepszego okresu. Sa tu wszystkie najbardziej znane i w dużej większości najbardziej udane utwory z najlepszych płyt. No może z pierwszej Black Celebration wybór nie jest najlepszy ale potem już trudno się przyczepić. Z rzeczy dodatkowych to tylko jedno nowe nagranie (Only When I Lose Myself) ale bardzo udane. Jest jeszcze mniej znane Little15 jeszcze z Music For the Masses oraz koncertowe Everything Counts w wersji z 101.
Exciter (2001;***1/2) – Początkowo bardzo mi się podobało ale jakoś w miarę szybko mi się znudziło. Niby nawet sporo niezłych utworów ale w całości mnie nie przekonują. Podobają mi się singlowe Dream on i zwłaszcza Freelove i dodatkowo np. Shine, When The Body Speaks, Comatose (najlepsze obok Freelove) i kończące Goodnight Lovers. Wtedy zagrali też w Warszawie na Służewcu ale w końcu nie dotarłem. Nie był to czas dla mnie zbyt aktywny koncertowo a ponadto jakoś po paru miesiącach słuchania płyty miałem lekki przesyt DM. No i pamiętam, że lało tego dnia straszliwie. Ale teraz żałuję, że się nie wybrałem. Na pewno też ta płyta nabrałaby dla mnie szczególnego znaczenia. A tak jest tylko niezła.
Playing The Angel (2005;?) – nie mam więc nie oceniam, zakupię to coś napiszę.
Crazy udało się, czekam na polemikę ..
