The Afghan Whigs
Przypatrzmy się amerykańskiej scenie muzycznej drugiej połowy lat osiemdziesiątych XX wieku. Króluje pudel metal. Dalej nic, nic, nic… Tak sytuacja przedstawia się z daleka. Nic nie wskazuje, że nadchodzi nowe. Z bliska jest trochę lepiej. Po piwnicach kryją się młodzieńcy, którzy stronią od żelu do włosów. Odkrywają tradycję muzyczną sprzed dwudziestu lat dla siebie. Z tej wielości wytypujmy wybitnych, albo takich, którzy dopiero na takich wyrosną. Mudhoney. Soundgarden. Nirvana. Starczy. Jest też zespół o nazwie Afghan Whigs. Niby coś innego, ale i tak do jednego wora wlecieli.
W recenzjach nie będzie rzucania tytułami, nie będzie wnikania w szczegóły. W tym momencie nie będzie również recenzji małych płyt, bo ich zwyczajnie nie znam. Może koledzy pociągną temat.
„Big Top Halloween” [1988]
Debiut, ale jakby nie debiut. Może rozbiegówka? Jest chyba jednak znacznie lepiej. Co prawda po latach „Big Top Halloween” nie jest hołubione przez fanów, ale nie jest to zły album. Moje uszy mówią nawet, że jest co najmniej przyzwoity. Od samego początku wiemy, co to za zespół. Te gitary, ten głos. Wszystko jest jeszcze surowe, ale przecież i później takie będzie. Może więcej tu radości? Młodzi są, to się cieszą, później im przejdzie. Kształtowanie stylu polega na czerpaniu z dorobku alternatywy amerykańskiej, ale już tutaj widać ich indywidualność. Soul. Kto jeszcze z tego kręgu do niego sięgał? Nie ma go co prawda zbyt wiele, ale zaczątki można wskazać („But Listen” przede wszystkim). Później proporcje ulegną zmianie.
Ciekawostka: W utworze „Scream” pojawia się riff, który później usłyszę w „Lukin” Pearl Jam.
Ocena: ***1/3
„Up In It” [1990]
Dwójka zaczyna się riffem jakby z Jesus Lizard. Ale to tylko chwila. Jesus Lizard wtedy dopiero zaczynało. Drugi długograj wyszedł pod barwami Sub Pop, co nakazywałoby kwalifikować ten zespół do grunge’u. I w sumie nawet by to pasowało, skoro styl pojemny. Zespół rozwija pomysły z debiutu i robi to konsekwentnie. Wzmaga się trans, jest więcej pasji, więcej dysonansów, kawałki są bardzo wciągające. Ta płyta ocieka wprost emocjami. I co ciekawe, na następnym albumie będzie ich jeszcze więcej.
Ocena: ****1/4
„Congregation” [1992]
Dotarliśmy na szczyt. A właściwie na jeden ze szczytów. Kolejne będą za chwilę. Na „Congregation” zespół dopracowuje swój styl wprowadzając nastrojowe kobiece partie wokalne czy też fortepian. Nie są to ornamenty, ale organiczna część stylu. Do tego można chyba również delikatne złagodzenie brzmienia. Oczywiście, są fragmenty pełne furii, ale brzmi to bardziej szlachetnie niż na poprzedniej płycie. Bardziej wyrafinowane stały się solówki. Oczywiście nadal rządzi dysonans, czasem sprzężenie, nigdy natomiast szybkościowe podejście. Jeśli chodzi o brzmienie gitar, to Afghan Whigs należy do moich ulubionych zespołów. Esencją tego co najlepsze w tym zespole jest utwór ostatni. „Miles Is Ded”.
Ocena: *****
„Gentelman” [1993]
Rok przerwy i kolejna płyta. Przeskok z Sub Popu do dużej wytwórni nie odbił się na jakości muzyki. Wysoki poziom utrzymany bez żadnych problemów. Zespół dalej „uszlachetnia” swój styl, odważniej sięga po delikatniejsze dźwięki (wiolonczela), z chęcią wchodzi na tereny balladowe, nie popadając w ckliwość i tandetę. Nie znikają jednak dawne szaleństwa, choć ta płyta jest już wyraźnie spokojniejsza. Ów spokój jednak nie umniejsza jej wartości.
Ocena: ****1/2
„Black Love” [1996]
Płyta zaczyna się dokładnie w tym samym miejscu gdzie skończyła się poprzednia. Zawsze mam takie odczucie, gdy słucham ich jedna po drugiej w kolejności chronologicznej. Drugi utwór przynosi uderzenie godne wczesnych płyt, ale słychać wyraźnie, że wokalnie Dulli wszystko podbarwia soulem. Kompozycja może być pełna punkowego jazgotu, ale ta żarliwość w głosie jest wyczuwalna właściwie zawsze. Ta płyta jest właściwie przedłużeniem „Gentelmana” i pomostem pomiędzy tym co wcześniej, a tym co nastąpi za chwilę. Rozwój zespołu wyczuwalny jest oczywiście z płyty na płytę, o czym bez przerwy wspominam, ale tutaj jest to moim zdaniem najbardziej wyraźne. „Black Love” jest dla mnie domknięciem złotej serii. Trzy doskonałe płyty pod rząd, a cztery ze średnią powyżej czwórki. Niewielu udało się coś takiego.
Ocena: ****1/2
„1965” [1998]
Od tej płyty zaczęła się moja znajomość tym zespołem. Było to chyba w 2001 roku. I nie weszło. Po latach wchodzi, ale nie porywa tak jak poprzednie płyty. Oczywiście, widać dalsze brnięcie w łagodniejsze klimaty, soul kapie ze wszystkich kawałków, ostrej gitary zostało niewiele. Przy odsłuchu tej płyty do głowy przychodzą skojarzenia z muzyką czarnoskórych. Chodzi mi tutaj o urockowiony soul. Dobrze, że zespół parł do przodu, że szukał nowych rozwiązań. Cóż, ja nie dałem się porwać, choć krytyka bardzo ceni ten album.
Ocena: ***
Naładowałem się smutkiem. Lubię smutną muzykę. Lubię zespoły ze Stanów, które startowały na przełomie lat 80. i 90. ubiegłego wieku. Zerknąłem na licznik Last Fm, który jest jakąś miarą popularności danego wykonawcy. Licznik wskazuje 682 tysiące odsłuchów (data: 9.02.2011). Wynik bardziej niż skromny. Wizjonerzy mają ciężko.
PS. Pippin, czekam na wpisy. Honorowa sprawa.