Mr Self Destruct * * * *
Pisałem o dysharmonii - no tak, w tym utworze wszystko rzęzi i się rozwala, i czasem bywa ciężko, i to od samego początku (co to za stukanie jak młotem w ścianę?!). Ale jednak... ten niepokojący szept od razu, gdy wchodzi wokal... niezbyt można go zrozumieć, ale i tak wiadomo, że to głos
inside your head, który złowieszczo mówi
and I control you... refren, który rzęzi, ale i żre... wyciszenie w środku samo w sobie średnio mi się podoba, ale już zapowiada niesamowite rzeczy, które takie wyciszenia będą wnosić do muzyki Nine Inch Nails... a te koszmarne gitary na końcu? są koszmarne, ale wrzynają się w mózg i bez słów opowiadają, o czym będzie ta opowieść...
Piggy * * * * *
Nie jestem przekonany do tej piątki, bo nigdy nie podobały mi się różne remiksy tego utworu, co nasuwa mi podejrzenie, że może jednak kompozycyjnie nie jest on tak udany, jak mi się czasem wydaje, i cała jego siła w rewelacyjnej aranżacji wersji oryginalnej. Czytałem chyba, że to jedyny moment, gdzie Trent użył żywej perkusji, nie wiem, czy to prawda, ale efekt jest rewelacyjny! Cała piosenka niby bardzo cicha, nawet w końcówce, gdzie napięcie urosło już baardzo, nadal nie ma "przyłożenia", tylko właśnie te bębny. I zupełnie nieprawdopodobne te wysokie klawiszowe (?) dźwięki, brzmiące jak spadające krople - znów ciche, ale jakie to wrażenie robi!
Heresy * *
Jedyny utwór, który wydaje mi się nieudany, właśnie dlatego, że jakby trochę brakuje w nim mocy. Niby krzyk, niby bunt, ale bez jaj. Wokal kastracki też niefajny. Rozumiem rolę w całości, ale nie lubię.
March of the Pigs * * * * *
Petarda o strasznej mocy rażenia, a potem nagle liryczne pianinko i melodyjny śpiew... wielki utwór.
Closer * * * 1/2
Z quasi-technem się polubiliśmy, ale nadal uważam, że to instrumentalne granie na końcu ciągnie się jak flaki z olejem. Część wokalna jest ewidentnie
nieładna i w ogóle nieprzyjemna (ja tego utworu nie lubię...), ale robi wrażenie i przekonuje, daje inny obraz głównego bohatera niż poprzednie odsłony: mieliśmy najpierw
popęd niszczycielski, potem
rozczarowanie, potem
bunt, potem
krzyk -
tu mamy jakąś zgniliznę. Nie lubię, ale to znów bardzo ważny moment.
Ruiner * * * *
Tu znów rzęzi, choć nie tak natrętnie (przede wszystkim nie tak głośno), tym niemniej pełno w podkładzie jakichś podejrzanych odgłosów, które nie wiadomo czym są... zwrotki nieco nijakie, ale i tak wszystko tu jest dla refrenu, który wcześniej opisałem jako moment, w którym spotykają się wszystkie dotychczasowe wątki i zaczynają iść jedną drogą... jako samodzielny utwór nie ceniłbym może tak wysoko, ale w kontekście płyty cztery gwiazdki wydają się wręcz za niską oceną.
The Becoming * * * *
Motyw gitary akustycznej brzmi tu równie pięknie, jak pianino w Marchu, cały utwór nie ma jednak aż takiej mocy. Bohater jest już na
pochyłej spirali, ale nie stacza się jeszcze aż tak szybko... do czasu, bo dopiero teraz ta płyta naprawdę się zacznie.
---
I Do Not Want This * * * * * *
Może jeszcze nie leci tak szybko, ale on tu jest już zupełnie sam. Rozpaczliwie krzyczy
don't you tell me how I feel, ale i tak nikt go już nie słyszy. I może na początku tego utworu spada nie tak szybko, ale on trwa długo i rozwija się tak niesłychanie, że pod koniec to już jest pełen pęd ku zagładzie.
Ruiner, Becoming i początek tego też utworu stanowią jakby prolog, przygotowanie do kluczowego momentu opowiadanej tu historii i do trójki utworów, które stanowią najmocniejszy punkt całej płyty, i w ogóle jeden z najmocniejszych ciągów utworów, jakie znam.
Pięciokrotne powtórzenie czterowersu
I wanna know everything, I wanna be everywhere, I wanna fuck everyone in the world, I wanna do something that matters - gdzie każde z tych powtórzeń staje się coraz bogatsze brzmieniowo, coraz głośniejsze i coraz bardziej niepokojące, coraz cięższe znaczeniowo - to jest dla mnie jeden z dwóch
best momentów płyty. I cóż to za słowa! - on chce mieć wszystko, być wszystkim, skopulować wszystkich i pewnie na końcu ich zjeść. Ale tak naprawdę cały ten jego zaborczy wrzask znaczy tylko to, co kryje w sobie rozpaczliwe ostatnie zdanie: świadomość całkowitego bezsensu wszystkiego, co się z nim dzieje i potrzebę zrobienia czegokolwiek, co by miało jakiekolwiek znaczenie.
To jest moment, który wydaje się wręcz podniosły... żeby zrobić coś, co będzie w jakiś sposób ważne... no i robi...
Big Man with a Gun * * * * *
Bierze spluwę, wychodzi na ulicę i strzela do ludzi... a może nie strzela, tylko ich terroryzuje, pokazuje im, jaki z niego men, i jak może ich zmusić do czego tylko zechce. Co za żenujący pokaz i co za szokujący upadek. Co za szokujący utwór.
Pięć gwiazdek sam dla siebie, ale zestawienie z poprzednikiem tworzy całość, której szósta gwiazdka jest wręcz nieodzowna.
Warm Place * * * * *
Nagle zapada cisza. Nawet więcej niż cisza, jakaś niezdrowa głuchość. Spokój? Niestety nie. To nie jest żadne ciepłe miejsce, ani żadne ukojenie. To ucieczka, schowanie się, zaszycie jak najgłębiej się da. Straszliwy wstyd. To instrumentalny utwór o tym, jak człowiek chce się zapaść pod ziemię. Niewiarygodne jest dla mnie to, co Trent Reznor umie wycisnąć z utworów instrumentalnych, a przecież będzie jeszcze lepiej.
Co do gwiazdek - jak wyżej. I Do Not Want This, Big Man i Warm Place - to jedna całość, której w ogóle nie powinienem w ocenie rozdzielać.
Eraser * * * *
Nie można wiecznie pozostawać w ukryciu, z głową w piasku, w stanie narkotycznego otępienia. Ziemia jednak się nie zapadła i
big man musi wyjść znowu na zewnątrz. Nie zrobił niczego, co miało by prawdziwe znaczenie, za to spalił za sobą mosty. Utwór zaczyna się i rozwija powoli, znów instrumentalnie, choć tym razem nie tak introwertycznie - mi się wydaje, że bohater w tym momencie po prostu kompletnie nie ma nic do powiedzenia, dalej chce, żeby ziemia się zapadła, ale emocje mu wystygły i tak się snuje... a w końcu mówi, o co mu tak naprawdę chodzi:
lose me... hate me... smash me... erase me.... To on sam siebie nienawidzi i chce zginąć. Ale jest jeszcze otępiały i nie krzyczy.
To jest kolejny utwór stanowiący emocjonalny i jakościowy "środek" Downward Spiral - obok Ruinera i Becoming utwór, który sam w sobie nie robi szczególnego wrażenia, ale tak naprawdę sam w sobie w ogóle nie miałby racji bytu. Ma natomiast ogromne znaczenie dla konstrukcji płyty, gdzie coś musi rozdzielać killery...
Reptile * * * * 1/4
Ten utwór wyłamuje mi się z konsekwentnego ciągu przyczyn i zdarzeń opisywanego w płycie, wydaje się, że mógłby być też wcześniej. Tu, gdzie jest, nie wnosi niczego nowego emocjonalnie, natomiast na pewno wnosi muzycznie, bo po dłuższej przerwie spowodowanej załamaniem nerwowym bohatera, otrzymujemy znowu
piosenkę z krwi i kości, i to jedną z najbardziej przebojowych na płycie. W porównaniu do tego, co dokoła, wydaje się ona stanowić pewne ożywienie nastroju i wyjście z kompletnej pustki, choć oczywiście w innym kontekście mogłaby uchodzić za rzecz wysoce dołującą i depresyjną. Mi się jednoznacznie podoba, choć nie wzbudza zachwytu - znajdzie jednak wspaniałe rozwinięcie na płycie o kilka lat późniejszej.
Downward Spiral * * * * * *
W ogóle nie znajduję słów, żeby opisać ten moment, który dla mnie jest
best momentem płyty. Wróciliśmy znowu do jakichś głęboko ukrytych zakamarków jaźni bohatera. Znowu się zamknął, jeszcze bardziej odgrodził od świata, muzyka coś tam plumka, taki charakterystyczny temat się cicho pojawia na początku... I nagle ten temat wybucha z przeogromną mocą, i to pomimo przetworzenia dźwięku, które sprawia, że wszystko brzmi jak spod wody... może zresztą i z powodu tego przetworzenia. A ponad tym wszystkim rozlega się nagle przerażający krzyk z ludzkiego gardła, krzyk, którego nic już nie powstrzymuje, który jest
totalny. Utwór nazywa się Downward Spiral, ale wiemy, że to już jest jej samo dno. Tam też jakieś słowa padają, inny głos coś deklamuje, to są nawet jakieś wstrząsające słowa, ale dla mnie one mają drugorzędne znaczenie, a utwór ten pozostaje w mojej głowie instrumentalny.
Hurt * * * * * *
Przepiękna przepiękna piosenka. Ból w głosie. Świadomość tego, czym się stałem (
what have I become), cierpienie, resztki złości przeplatają się z bardzo nieśmiałymi promykami nadziei, ale raczej nie ma ani złości, ani nadziei. Pozostaje jednak jakaś wola życia. Dziś zadałem sobie ból... bo chciałem zobaczyć, czy jeszcze żyję, bo tylko żyjący czują ból, bo CHCĘ żyć.
I would find a way - trybem przypuszczającym, ale jednak spojrzeniem w górę, kończy się ta opowieść.