nie lubię długich wstępów, więc od razu przejdźmy do rzeczy
Talking Heads: 77 - **** z dużym plusem
one big room...all concrete. I slept on a mattress in top of wooden pallets[...]near my bed were Chris' drums and amps that Tina and I used. -
David Byrne wspomina okres tworzenia materiału na pierwszą płytę, wypowiedź z wkładki do składanki ''Sand in the vaseline'' .
Końcówka lata 1977. Nowy Jork, klub CBGB. Gdzieś za oceanem Sex Pistols kończy nagrywać swój debiut, The Clash i The Damned swoje płyty już wydali, a Sham 69 gra koncerty takie jak ten z płyty ''Tell us the truth''. W USA też jest całkiem nieźle - tacy Ramonesi rozkręcili się już na dobre i niedługo wydadzą już trzecią płytę. W artystycznym środkowisku Nowego Jorku mniej jest jednak typowo punkowo-gniewnych zespółów, a więcej kombinujących - jak Patti Smith Group, jak Television. Jak Talking Heads. Te dwa ostatnie zespoły już od okolic 1974 r. były aktywne. Światowy boom na nową muzykę był dla nich niczym wiatr w żagle - wreszcie mogły wydać duże płyty i stać się znani nie tylko bywalcom CBGB.
To co łączy debiut Talking Heads z punkiem to prostota. Zespół Byrne'a tworzy piosenki bez zbędnych ozdobników, oszczędne, standartowe - gitara, głos, sekcja. Czasem trochę funkowo zabujają (''Who is it'',"Uh-Oh, Love Comes to Town" ), czasem na pierwszy plan wysunie się bas (genialny wstęp do ''Psycho killera''), czasem mamy nawet, o dziwo, zmiany tempa ("No Compassion"). W sumie jednak prostota zupełnie nie przeszkadza - mam wrażenie, że jest tu dokładnie tyle dźwięków ile trzeba, aczkolwiek być może komuś trudno będzie uwierzyć, że taką płytę nagrała grupa, która kilka lat później zasłynęła z rozbudowanego składu na koncertach, który drobiazgowo odtwarzał mozaikowe aranżacje wysublimowanych kompozycji. Bardzo specyficzne jest na ''77'' brzmienie gitary - po latach Byrne wspominał, iż miał wtedy specyficzne podejście do tego instrumentu - uważał, że prawdziwa jego natura to czyste, nieprzesterowane, brzęczące brzmienie. Myślę, że na tej płycie idealnie to słychać
Osobna sprawa to teksty. Mamy tu cały wachlarz emocji. Z jednej strony Byrne w otwierającym całość "Uh-Oh, Love Comes to Town" jest optymistyczny jak nigdy, a w ''Don't Worry About the Government'' śpiewa, żeby się o niego martwić, bo mieszka w nowym budynku ''ze wszystkim wygodami'' i zamierza ''relaksować się z swoimi ukochanymi''
, ale możliwe, że to jakiś objaw jego nietypowego poczucia humoru, tym bardziej, że z drugiej strony mamy tu sztandarowego ''Psycho killera'', w którym z kolei wciela się w maniaka o na skraju psychozy. Ten tekst w (dość przewrotnym) połączeniu ze sporymi walorami melodycznymi i piękną linią basu słysznie uczyniły tę pieśń pierwszym naprawdę ważnym (a dla niektórych w ogóle najważniejszym) utworem tego zespołu. Piękna pieśń.
Dla mnie to prawdziwa klasyka, więc co dużo mówić - polecam, ale jeśli ktoś zna poźniejsze płyty to ostrzegam, żeby nie spodziewać się czegoś w stylu ''Remain in light''.
More songs about building and food - ****
Minął rok i oto na rynek trafia druga duża płyta tego zespołu. Jej nieco ironiczny tytuł może sugerować, iż jest ona bezpośrednią kontynuacją debiutu. Czy jest tak w istocie ? Można powiedzieć, że i tak i nie.
Z jednej strony dla kogoś kto żył w Ameryce końcówki lat 70 i chodził na koncerty tego zespołu ta płyta nie mogła być raczej zaskoczeniem - prawie każda z tych piosenek (łącznie z coverem ''Take me to the river'' Ala Greena) była grana na koncertach jeszcze przed nagraniem pierwszej płyty, a niektóre możemy znaleźć nawet na demówkach jakie nagrywał zespół w 1975 r. Trudno mimo to powiedzieć, iż są one jakimiś kiepskim odrzutami - myślę, że po prostu zespół nagrywając materiał na swój debiut wolał wypełnić go piosenkami bardziej pewnymi, chwytliwymi i łatwiejszymi do przyswojenia przez słuchaczy. Na drugą płytę trafiły już rzeczy bardziej nietypowe. Takie jest chociażby radosne "Thank You for Sending Me an Angel" oparte na motorycznym, acz rzadko spotykanym w muzyce rockowej rytmie, czy ''Artist only'' z charakterystycznym (jakby lekko kanciastym) riffem.
Od debiutu płytę odróżnia brzmienie - w międzyczasie zespół poznał Briana Eno, który w przyszłości został kimś w rodzaju ich szarej eminencji. Na razie jednak głównie jedynie grał na klawiszach, oraz był współproducentem albumu. Inne niż na debiucie, bardziej dopracowane są też aranżacje - właśnie z większym udziałem klawiszy. Najlepszym przykładem jest tutaj ''Take me to the river'' - udany cover, który stał się kolejnym utworem mającym spory udział w uczynieniu z TH (Tokio Hotel ?
) popularnej grupy, a przy tym był jednym ze stałych punktów późniejszych koncertów. Warto też wspomnieć o ''Found a job'' - to chyba pierwszy tak udany romans tego zespołu z funkiem.
Czemu więc oceniłem tę płytę niżej niż poprzednią i następną. Cóż...mimo wszystko zawsze wydawała mi się trochę takim etapem przejściowym między ''77'', a ''Fear of music''. Z jednej strony zespół rozpoczął tu pewne zmiany swego brzmienia, z drugiej jednak nie uczynił następnego kroku. Następnym krokiem miała być płyta ''Fear of music''...
Fear of music - *****
O kurczę
Czy to naprawdę jest ten sam zespół, który nagrał dwa lata wcześniej ''Don't worry about the goverment'' ?
Jeśli ktoś zauważył różnice między pierwszymi dwoma albumami i umie wyciągać wnioski mógł się z grubsza spodziewać jak będzie brzmieć ta płyta, ale i myślę, że w 1979 r. musiała być ona sporym zaskoczeniem. Nie wiem czy to zasługa Eno (bardzo możliwe), atmosfery Nowego Jorku lat. 70. (równie możliwe) czy samego zespołu, ale faktem jest, że zaszły tu spore zmiany.
Po pierwsze kompozycje. Byrne już porzucił koncepcję grania prostych piosenek z brzęczącymi gitarami. Swój instrument traktuje dużo odważniej. Odważniej też komponuje. Otwierająca całość ''I Zimbra'' (z gościnną partią mistrza Roberta Frippa) to nieco nietypowy dla tej płyty utwór - z afrykańskimi rytmami, bębenkami i wierszem Hugo Balla jako tekstem, jakby zapowiada stylistkę ''Remain in light''. Reszta jest bardziej mroczna. Jak ''Mind'' - jakby dziwnie spowolniona (skacowana ?) piosenka z nieoczekiwanym atakiem gitary pod koniec. Jak dynamiczne ''Cities'' czy ''Papers''. Jak ''Air'' z mało optymistycznym tekstem głoszącym, że ''powietrze może cię zranić'', odrealnionymi klawiszami i takim też damskim chórkiem (śpiewanym przez Tinę i jej siostry). Kwintesencją tej specyficznej odmiany psychodelii są piosenki zamykające obie strony winylowego wydania. Stronę A zamyka ''Memories can't wait'' - utwór z niezwykłym klimatem, dość trudnym do opisania (trochę brakuje go w wersji, którą po latach nagrało Living Colour), warto posłuchać, bo to jest raczej niezbyt znane ogółowi ludzkości oblicze tego zespołu. O utworze z końca strony B. sporo mówi już sam tytuł - ''Drugs''. Początkowo była to normalna piosenka (wczesną wersję koncertową można posłuchać na wydaniu CD ''The Name of This Band Is Talking Heads'') i nosiła tytuł ''Electricity''. W studiu zespół jednak trochę pojechał po bandzie i nagrał to w wersji, którą można określić jako psychodelię totalną i absolutną - dziwne odgłosy, ziemne klawisze, a wszystko podkreślane przez perkusję. Niesamowite.
Trochę jakby przez przekorę, zespół umieścił na płycie też dwie zupełnie normalne piosenki. Pierwsza to ''Life during wartime'' - niemalże taneczna pieśń
, z przewrotnym (w kontekście muzyki) tekstem - ''This ain't no party, this ain't no disco'' (jest to zresztą tekst cytowany we wszystkich recenzjach tej płyty
). Druga to urocza ballada ''Heaven'' - kojarząca mi się głównie z wersją z filmu ''Stop Making Sense'' gdzie gra ją tylko Byrne z akustykiem i Tina z basem.
Po drugie warto zwrócić uwagę na produkcje. Eno i zespół naprawdę pięknie wyeksponowali i podkreślili wszystkie brzmieniowe smaczki ! Miejscami brzmienie tej płyty kojarzy się nawet z trylogią Bowiego - a to jest w moich ustach spory komplement.
Nie jest najlepsza płyta tego zespołu...ale chyba moja ulubiona.
Remain in light - ******
Atmosfera podczas nagrywania czwartej płyty Talking Heads nie była ponoć najlepsza. Tak się złożyło, że gdy zespół skończył nagrywać ''Fear of music'' Byrne & Eno zaczęli pracować nad wspólnym projektem (ukazał się on ostatecznie dopiero w 1981 r. i była to słynna płyta ''My life in the bush of ghosts'') i współpraca ta była dla nich na tyle udana, że gdy rozpoczęły się nagrania do ''Remain in light'' panowie ci ponoć zaczęli być głównymi szefami pracy w studiu...a reszcie grupy chyba nie było w smak, że koleś, który nawet nie jest pełnoprawnym członkiem zespołu wyrósł na jego współlidera. Na dodatek zdaje się, że była później jeszcze jakaś kłótnia o autorstwo kompozycji - nie znam szczegółów, ale faktem jest, że była to pierwsza płyta, na której autorstwo wszystkich piosenek było przypisane całemu zespołowi.
I właśnie w takich warunkach powstała płyta, która jest najlepszą płytą tego zespołu. ba ! jest dla mnie najlepszą płytą rockową (z szeroko pojętego rocka) wydaną między 1980, a 1989, najbardziej udanym dokonaniem tej dekady ! Zachwyca muzyka - w ogóle nie słychać, że zespół był w jakimś konflikcie, jest to płyta, na której każdy z członków zespołu (i gości wśród których wyróżnia się Adrian Belew, który czesto grał z zespołem koncerty) może się wygrać, czuć, że chociaż może kłócili się o sprawy organizacyjne to jednak muzycznie byli bardzo zwartym organizmem. Zachwycają aranże - bogate, mozaikowe. Być może angażowanie kilkunastu ludzi do nagrania jeden płyty może wydawać się przesadą, ale wydaje mi się, że po prostu taka ilość osób była do stworzenia tego wszystkiego niezbędna. Trochę szkoda, że takie brzmienie - bardzo bogate, a zarazem oparte w dużej części na żywych instrumentach - nie było standardem w latach 80.Świetna jest dramaturgia - ''Born under punches'' pięknie wprowadza w klimat płyty, trzy następne to wspaniałe, przebojowe wymiatacze, jak dla mnie to po prostu hity (swoją drogą ''Once in a lifetime rzeczywiście był bardzo dużym hitem, nie tylko dla mnie, zaś ''Crosseyed and painless'' za sparawą swej dynamiki i rytmiki zawsze kojarzyło mi się z ''Progressem'' Izraela ), ''Houses in motion'' jeszcze funkuje, ale zarazem dobrze wpasowuje się w spokojeniejszą stronę płyty, zaś dwie ostatnie piosenki są już wyciszone, a nawet dość minimalistyczne (''The overload'' to mi się nawet z jakimś mrocznym ambientem kojarzy). W zasadzie nie wiem czy ta płyta to ostatnie prawdziwe arcydzieło muzyki lat 70. , czy pierwsze lat 80. - ale jest to wspaniała rzecz. Zdecydowanie najlepsza płyta tego zespołu.
The Name of This Band Is Talking Heads - **** (a jak ktoś bardzo lubi ten zespół i jego wcześniejsze płyty to może sobie plusa dopisać, albo nawet pół gwiazdki)
Dla zespołu Talking Heads nagrywanie swojej najlepszej płyty było na tyle wyczerpującym (a może nawet traumatycznym) przeżyciem, iż trochę pokoncertował i poszedł na urlop zdrowotny. Był to dość pracowity urlop, albowiem Tina i Chris założyli podczas niego bardzo fajny funkowo-nowofalowo-popowy zespół Tom Tom Club, Jerry nagrał płytę solową, a Byrne wydał soundtrack do widowiska tanecznego ''The Catherine Wheel'', ale mimo wszystko wytwórnia płytowa chyba nie była zadowolona - z punktu widzenia marketingu raczej głupim pomysłem jest iśc na urlop niedługo po nagraniu takiego hita jak ''Once in a lifetime''. Być może dlatego właśnie ukazała się ta płyta. Być może jednak ukazała się z zupełnie innych powodów.
Mam problemy z kwalifikacją tej płyty - z jednej strony jest to koncertówka, z drugiej strony nagrania otwierające album i te zamykające dzielą 4 lata intensywnego rozwoju, tak więc płyta ta lepiej pokazuje ewolucję tego zespołu niż niejedna składanka i w zasadzie może być za taką nietypową składankę uznawana. Zaczyna się dość surowo - kilka nagrań koncertowych z 1977. Mówiąc szczerze za bardzo nie różnią się one brzmieniowo od pierwszej płyty - jest to to samo surowo-gitarowo-brzęczące brzmienie. Mamy natomiast małą różnicę muzyczną - trochę dłuższy jest wstęp do ''Psycho killera'', w środku tego utworu mamy dodatkowy tekst, a końcówka to już totalne szaleństwo. Mamy też utwór ''A Clean Break'', którego nie ma na żadnej płycie studyjnej, co wydaje mi się dziwną rzeczą, gdyż gdyby znalazł się on na pierwszej płycie byłby dla mnie na podium najlepszych piosenek na niej zawartych.
Dobra, przenosimy się jakieś kilkanaście miesięcy do przodu - 1979 rok, po nagraniu drugiej płyty. Brzmienie jakby bogatsze, wiadomo, zespół ma już klawisze i ogólnie się ograł i uprofesjonalnił. Byrne śpiewa już inaczej, miejscami brzmi jakby to nie on kontrolował swój wokal, ale wokal jego, ten rodzaj ekspresji wokalnej to jeden ze znaków szczególnych tej grupy. I tu mamy ciekawostki - zespół ogrywa już piosenki z nienagranej jeszcze trzeciej płyty. Surowe, ale intrygujące wersje ''Air'' i ''Memories can't wait'' pomagają w domysłach jak brzmiałoby ''Fear of music'' gdyby Brian Eno nie zaangażował się w jego produkcję. I właśnie to poschizowane ''Memories can't wait'' prowadzi nas do końca pierwszej płyty.
Druga płyta to już zupełnie inna bajka - mimo, iż pierwszą płytę nagrywano podczas dwóch koncertów, a drugą podczas czterech to jednak druga brzmi spójniej - zespół między 1980, a 1981, mimo, iż grał w bardzo rozbudowanym składzie, był bardzo zgrany. Różne perkusjonalia, podskórny funkowy nerw (przedłużona i rozkołysana końcówka ''Houses in motion''), trochę ekscentryczne solówki Adriana Belewa - swoją drogą zawsze gdy słucham ''Discipline'' King Crimson to mam wrażenie, że granie Belewa w Talking Heads miało spory wpływ na całokształt tamtej płyty i mogę nawet zaryzykować stwierdzenie, że tak brzmiałoby Talking Heads gdyby po nagraniu ''Remain in light'' poszli w bardziej eksperymentalnym kierunku...Ciekawostką na tej części płyty jest ''Drugs'' przedstawione w normalnej, podfunkowionej aranżacji z wyraźnym rytmem i z nieco mniejszą zawartością tego pierwiastka psychodelii.
Wszystko co napisałem powyżej dotyczy tylko wersji winylowej tej płyty. Z CD jest trochę inna bajka. Była to bodajże ostatnia płyta Talking Heads wydana na CD i chyba aby nieco zrekompensować fanom długie oczekiwanie dodano do tego bardzo dużo bonusów. Na pierwszej płycie mamy trzy nagrania z albumu koncertowego ''Live on tour'' z 1979 r. przeznaczonego tylko dla radio DJ-ów - tu zwraca uwagę przedpremierowe wykonanie ''Drugs'', wyraźnie różne zarówno od wersji studyjnej jak i późniejszej koncertowej, bardziej w stylu piosenek z pierwszej i drugiej płyty. Jest też kilka innych bonusów z różnych koncertów. Druga płyta zaczyna się z kolei ''Psycho killerem'' - trzeba przyznać, że grany na koncertach razem z piosenkami z tamtego czasu brzmiał trochę jak utwór z innej planety. W ten sposób fajna płyta dla fanów, zmieniła się w prawdziwą ucztę dla fanów. Chyba warto poznać tę płytę, bo te koncerty są zupełnie różne niż te ze ''Stop making sense'', a jednocześnie udane, aczkolwiek słuchając obu płyt pod rząd można mieć podobne wrażenia jak wtedy gdy pod rząd słucha się ''Exodusa'' i ''Soul side story''. W każdym razie - udany zbiór.
Speaking in Tongues - ****
Teoretycznie po nagraniu takiego ''Remain in light'' mogli nagrać wszystko co chcieli - muzykę konkretną, muzykę na kwartet smyczkowy, czy eksperymentalną symfonię
A oni nagrali po prostu płytę z , przebojowymi, lekko funkowymi piosenkami. O tym jakie zmiany zaszły w zespole świadczy skład gości na tej płycie. Nie ma tu już Braina Eno czy Adriana Belewa, nie ma Robert Frippa - jest za to Wally Badarou, muzyk sesyjny współpracujący z Levelem 42 i Grace Jones, Bernie Worrell - klawiszowiec Funkodelic, czy Alex Weir z funkowo-dyskotekowego The Brothers Jonsons. W skrócie - zespół nie zapominając o wcześniejszych doświadczeniach postanowił tworzyć lekko zahaczającą o pop, funkową, przebojową, ale wciąż ambitną muzykę, nie pozbawioną wartości artystycznej - powiedziałbym nawet, że momentami jest to trochę taka wypadkowa między starym Talking Heads, a tym co sekcja rytmiczna robiła w swoim zespole Tom Tom Club . W każdym razie efekt okazał się lepszy niż można się było spodziewać - piosenki z tej płyty nie olśniewają może tak jak te z poprzedniej, ale za to połowę z nich można by było spokojnie wydać na singlach. Przykłady ? ''Burning down the house'' - pięknie gruwiący
funkowy wymiatacz, może nie tak dynamiczne, ale równie porywające ''Slippery people'' (jedna z lepszych piosenek dnia jakie miałem w życiu) czy ''This must be the place (Naive Melody)'' z uroczym brzmieniem klawiszy. Moim osobistym faworytem jest jednak ''Girlfriend is better'', którego fragment tekstu dał tytuł filmowi ''Stop making sense''. Talking Heads czuje się w funku jak ryba w wodzie, co świetnie pokazuje właśnie ten film.
Ciekawą sprawą jest brzmienie tej płyty. Nie jest ono tak dopracowane jak brzmienie ''Remain in light'' i ''Fear of music'', ale ma ono dużo dyskretnego uroku, jest może troszkę osiemdziesionowe, ale bez przesady. Myślę, że do takiej muzyki pasuje dobrze.
Pewną wadą tej płyty jest tylko...film ''Stop making sense''. W filmie tym jest wiele piosenek z tej płyty i da się ukryć, że w wersjach filmowych mają one w sobie więcej polotu - wersje studyjne są nieco bledsze. Możliwe jednak, że nie wszyscy odnoszą takie wrażenie, akurat ja najpierw poznałem film, a potem płytę, więc mogę mieć trochę skrzywione spojrzenie na tę sprawę.
Bardzo przyjemna płyta, która może nie olśniewa tak jak je poprzedniczki, ale im bardziej ją poznaję tym jestem jej większym fanem, co chyba dobrze o niej świadczy.
Stop making sense - ?
Znak zapytania wynika stąd, że są dwa ''Stop making sense'' - film i płyta.
Płyta. Słyszałem ją raz w życiu. Pod ręką nie mam, ale mogę w ciemno postawić jej ze cztery gwiazdki, ale...
...po co właściwie słuchać tej płyty skoro można równie dobrze obejrzeć film, który jest dla mnie (może to zbyt mocne słowa, ale co mi tam) wielkim dziełem sztuki filmowej ?
Prawdę mówiąc to trudno mi pisać o tym filmie, bo w zasadzie jest rzecz, która trudno opisać, tylko trzeba zobaczyć ? Muzyka ? Szczyt fascynacji tego zespołu funkiem i mnóstwo ciemnoskórych gości, z których każdy funk ma we krwi i wnosi do zespołu jakiś pierwiastek tego. Show ? oj, Byrne był w tej dziedzinie profesjonalistą, jest to mistrzostwo - ten zbyt duży garnitur, lampka nocna, napisy w tle, zdjęcia, ruch sceniczne, Tina patrząca kontrolnie na Davida, Chris nawalający w bębny z miną szczęśliwego dzieciaka - no, nie bez powodu jest to dla niektórych rzecz kultowa. Obraz ? perfekcja do kwadratu i słynne długie ujęcia zamiast krótkich cięć...Cena ? na allegro 25 zł. z przesyłką = wstyd nie znać.
Ja chcę to zobaczyć w kinie...nie, ja chcę iść na taki koncert !
o późniejszych płytach kiedy indziej, znam je, ale słabiej, a te o których już napisałem znam na wyrywki. o projektach pobocznych (Tom Tom Club !) też będzie.