Początek roku w moim mieście był ubogi w interesujące mnie wydarzenia muzyczne, więc wyszło tak, że w piątek poszedłem dopiero na drugi koncert od 1 stycznia. Tamten inny był co prawda dużo lepszy. Mówiąc wprost, był genialny. O Moskwie łatwiej mi jednak napisać.
Koncert zaczął się z poważnym opóźnieniem. Na bilecie było wydrukowane "Start 20.00". Około 21.00 ludzie zaczęli się schodzić. Nie było takiego tłoku jak rok wcześniej na Armii w tym samym miejscu, ale myślę, że zespół nie był rozczarowany frekwencją. Zaczęli się w końcu przygotowywać do grania. Kiedy już udało się ustawić dobrze nagłośnienie, wystartowali. Nie można zaprzeczyć: była petarda. Pojawiły się te przeboje, których można było się spodziewać "Nigdy", "Samobójstwa", "Ja wiem, ty wiesz", "Pokolenie małp" itd. Nie zaśpiewali niestety lub nie rozpoznałem "Tam gdzie jasno". Z biegiem czasu robiło się coraz więcej utworów, których nie znam (syndrom niefana na koncercie znającego tylko "Niezwyciężonego"), w tym część po angielsku. Jak później sprawdziłem, część z nich musiała pochodzić z "Życia niezwykłego" ("5 minut na dnie", "Rock'n'roll"). Tempo mimo wszystko nie zwalniało. Niektóre utwory mniej mi się podobały ze względu na przekaz. Muzycznie w końcu to jest prawie zawsze to samo, chociaż "Karma" wydaje się próbą włączenia do repertuaru bardziej złożonej kompozycji. Wygląda na to, że tych niepewnych ideologicznie nie ma na żadnej płycie Moskwy. W pewnym momencie wróciły szlagiery: "Co dzień", "Powietrza". Właściwie, nie jestem pewny, czy akurat te dwa znalazły się w grupie rozpoczynającej czy kończącej. W końcu finał: "No Woman No Cry", obowiązkowo stające się w pewnym momencie szybkim numerem punkowym. Nie wiem, czy były jakieś bisy.
_________________ Czuję tu zapach chrześcijanina
|