Zapytał Pietruszka w innym wątku...
Pietruszka pisze:
....a co to jest?
Jason Molina to był człowiek, który w muzyce szukał prawdy. Człowiek, o nadto rozbuchanej emocjonalności, z którą chyba trudno mu było sobie poradzić, ale starał się znaleźć dla niej ujście w muzyce i kiedy mu to wychodziło, wychodziło przejmująco. Kiedyś, gdzieś, napisałem:
Cytat:
Pojedyncze trącenia w struny gitary przekładają się na struny serca, jakby lider posiadł tajemną znajomość języka serca (bo chyba posiadł).
Pisał piosenki, muzykę i teksty, był rasowym singerem-songwriterem, grał na gitarze i śpiewał - wysokim pełnym natchnienia głosem (dla niektórych może się okazać zbyt emocjonalny). Gdybym miał szukać porównań, jest w tym coś z obu Buckleyów, ale to słabe porównania, bo Molina to człowiek, który za wszelką cenę jest sobą, a i czysto muzycznie bliski mu był minimalizm, i te 'pojedyncze trącenia', coś w tym jest.
Poznałem się z jego twórczością jakoś pod koniec 2020 roku, kiedy świat pokryła ciemność drugiego lockdownu i jesieni jednocześnie. Na pustym poddaszu naszej szkoły dźwięki płyty
Ghost Tropic zaczarowały mnie i zakochałem się w nich.
Songs: Ohia (1997)
Tak dziwacznie (nie znam innej nazwy zespołu z dwukropkiem w nazwie) nazwał Molina swój projekt muzyczny, którego przez lata był jedynym stałym członkiem. Znam tę płytę pobieżnie, podobała mi się, ale bez zachwytów.
Propozycja na dziś: utwór otwierający,
Cabwaylingo, bardzo dobra rzecz.
Lioness (2000)
To najbardziej stuprocentowy Molina, jeżeli można tak powiedzieć. Dużo cierpienia, ale pięknego cierpienia
Piosenki miłosne wyśpiewane z żarem, zanurzone w melancholii, oszczędne w aranżacjach, gdzie każdy dźwięk jest ważny. W moim wydaniu płyty można zapoznać się nie tylko z tekstami piosenek, ale też z bardzo ciekawymi tekstami do czytania na temat samego Jasona Moliny, w tym wzruszający wpis jego żony, a ówczesnej narzeczonej, muzy, która zainspirowała piękne piosenki z Lioness.
Przekornie zaproponuję nie lwicę, ale
Tigress, chyba moja ulubiona piosenka z płyty, chociaż szczerze mówiąc, to każda mi się bardzo podoba.
Tigress to chyba taki numer z cyklu "chcesz obadać Molinę = posłuchaj tego". Chociaż stosunkowo więcej tam dźwięków, niż w wielu innych.
Ghost Tropic (też 2000)
Zachwyt trwa. To najbardziej skupiona wypowiedź artystyczna Moliny, jaką poznałem, gdzie każdy dźwięk jest potraktowany z pełnym szacunkiem, a te dźwięki wydają się tu ważniejsze tym razem, niż piosenki. Najważniejsze tym razem są trącenia w struny gitary, szurnięcia w instrument perkusyjny, śpiewające ptaki, lejące się mellotrony (choć nawet nie wiem, czy to one, w ostatnim utworze). Niezwykle mi się podoba w tej muzyce niespieszność. To jest stuprocentowe odwrócenie etosu: gramy szybko - kombinujemy jak najwięcej - próbujemy słuchacza zaskoczyć na każdym kroku... po co? Pełna koncentracja na każdym dźwięku, ale milczenie jest złotem, a w piano można wyrazić niejeden okrzyk serca. Nie jest to też minimalizm typu ambientowego, gdzie czasem trudno mi znaleźć jakiś punkt zaczepienia. Tu są nie tylko faktury i brzmienia (skądinąd piękne!), ale są i melodie.
Nie jestem w stanie polecić tu jednego utworu, po prostu koniecznie należy
posłuchać całości! W 2000 wydana została jeszcze płyta
Protection Spells, słyszałem ją jakoś raz, ale niewiele zapamiętałem. Może kiedyś. A potem...
Mi Sei Apparso Come Un Fantasma (czyli: She Came To Me As a Ghost; koncertówka z 2001)
W 2001 Jason Molina wydał płytę koncertową rejestrującą koncert, który odbył się w zabytkowym budynku Barchessone Vecchio na wsi koło Modeny we Włoszech. Koncert ma bardzo kameralny charakter, brzmienie cechuje oszczędność i surowość. Nie ma tu bogactwa niezwykłych dźwięków, które zachwyciły mnie na Ghost Tropic, nie ma też tego poczucia piosenkowej pełni, które towarzyszy mi przy słuchaniu Lioness. Jest natomiast niezwykle szczery, emocjonalny przekaz, przepełniony melancholią, zaklęty w niewiele dźwięków, dawkowanych przez artystę, który nie chce powiedzieć za dużo. Mi się wydaje, że mówi w sam raz tyle, ile trzeba; tylko czasem przeszkadza mi perkusista, który gra, jakby to były normalne piosenki i trochę jakby bał się zbyt dużej dawki ciszy.
Do posłuchania tym razem
Nobody Tries That Hard Anymorei wreszcie:
Didn't It Rain (2002)
W 2002 Jason Molina wydał po raz ostatni płytę pod szyldem Songs: Ohia. Trochę się bałem tej płyty, bo coś tam czytałem, że "gospel", że "bluegrass", ale nie nie, to właściwy Molina w dużym stężeniu a jednocześnie inaczej, niż poprzednio. Choćby instrumentalnie. Owszem, głównymi współpracownikami artysty tym razem byli pan i pani z bluegrassowego zespołu Jim & Jennie and the Pinetops, ale najwyraźniej wiedzą, kto tu jest liderem i po co. Żadnego plumkania, za to dużo bardzo ciekawego wykorzystania różnych instrumentów strunowych (trudno mi dojść, na czym tam właściwie grają, jakieś różne gitary, mandolina, coś brzmi, jakby pociągano smyczkiem...), jak zwykle raczej minimalistycznie. Bardzo ciekawie lider też śpiewa. Mogę powiedzieć, że tym razem jakby mniej łkania i weltschmerzu, mocniejszy ten jego śpiew, rozbrzmiewa pełnym, pięknym głosem.
Oczywiście płytę sponsoruje kolor BLUE, ponieważ 4 z 7 piosenek noszą tytuły z tym właśnie smutnym kolorem.
Ja tymczasem zaproponuję utwór z tej pozostałej trójki, rewelacyjny według mnie
Cross The Road, Molina--
Później zaczęły powstawać nagrania pod szyldem
Magnolia Electric Co., których niewiele słuchałem i jakoś nie mogłem się przekonać.
A w 2009 Molina, coraz bardziej nie radząc sobie z życiem, odwołał trasę koncertową, aby spróbować wyzdrowieć z choroby alkoholowej. Nie udało mu się i w 2013 umarł.
Zostawił dużo nagrań, których nie słyszałem, ale te, które słyszałem, sprawiły, że stał się dla mnie ważną postacią.