Pierwsze wrażenie: publiczność w kuluarach Kongresowej, bardzo specyficzna! Wszyscy wyglądają na ludzi autentycznie interesujących się muzyką, nie wiadomo na czym to polega, ale widać i czuć w powietrzu, przypadkowych zjadaczy produktów muzycznych tu nie ma albo stanowią margines. Przypominają mi się stare czasy, iedy bywałem tam na Jazz Jamboree, bardzo podobni ludzie! Myślę sobie, że i trochę snobizmu w nich jest, ale takiego raczej zdrowego, przyszli słuchać ambitnej muzyki i dobrze o tym wiedzą
Lubię Kongresową!
Drugie wrażenie: wchodzimy na salę (mamy miejsce na balkonie, straaasznie wysoko), a tam z głośników... Nina Simone
Trochę szkoda, że to nie jej koncert...
Trzecie wrażenie: scena wielka, a stoi na niej niewiele, chyba będzie jednak koncert SOLO, chociaż stanowisk z mikrofonami jest kilka, no i fortepian oczywiście.
Czwarte wrażenie: gdy po dość sporym opóźnieniu w końcu Polly wychodzi na scenę owacja publiczności zaskakuje mnie swoją intensywnością! I tak będzie do końca, publiczność REWELACYJNA.
Piąte wrażenie: prezencja pani artystki!!! jak wiadomo, nie jestem miłośnikiem jej zdjęć itp., wręcz przeciwnie, ale jestem daleko i na facjatę patrzeć nie muszę, a z drugiej strony przecież bardzo podoba mi się okładka White Chalk, no a właśnie - Pidżej wychodzi w pięknej białej sukni z tej właśnie okładki, do tego jakieś mega buty na obcasie (choć krok daleki od standardów wyznaczanych przez modelki, raczej krok rockowy
). Ha, i na tej białej sukni zawiesza gitarę elektryczną i zaczyna rzęzić To Bring You My Love. Super!
Szóste wrażenie: z jaką ona swobodą przesiada się na kolejne instrumenty! Blisko początku koncertu Polly mówi, że skoro występuje sama, to chce, aby występ był jak najbardziej interesujący i będzie próbować grać na wielu insturmentach, z których na żadnym nie gra zbyt dobrze
Brzmiało to jak typowa skromność na pokaz, ale okazuje się, że coś w tym jest, faktycznie jej gra (na czymkolwiek) nie ma w sobie nic z wirtuozerii, czasem nawet szkoda, bo wydaje się, że mogłaby więcej emocji wyrazić, gdyby potrafiła uderzyć w klawisze z takim samym polotem, jak operować głosem - ale mimo wszystko jestem pełen podziwu dla jej niesamowitej muzykalności i właśnie swobody obsługiwania tych wszystkich instrumentów. Jest sama, uwija się za trzech i robi to bardzo intensywne wrażenie, tak że choć koncert okaże się faktycznie krótki, to bynajmniej tego nie odczułem.
W tym miejscu może najlepszy czas na relację z kolejnych piosenek z uwzględnieniem tego, na czym Pidżej sobie akurat akompaniowała: zaczyna się elektryka, To Bring i Send His Love To Me, potem fortepian i trzy piosenki z White Chalk, w tym przy Devilu puściła dla podkreślenia rytmu metronom, a przy tytułowej dopięła sobie harmonijkę ustną. I znowu gitara, Man-sized i Angelene, a przy Angelene pojawił się ten właśnie niby automat perkusyjny, ale bardzo okej on był, nieinwazyjne brzmienie, nie nadużywany. Rytm z Angelene przeszedł bez przerywania pracy automatu na następną piosenkę, której nie znałem i nie pamietam tytułu, i wtedy robi się najbardziej elektroniczna, nieco trip-hopowa część koncertu, Pidżej kombinuje coś na keyboardzie i innym niewiadomoczym, konczy się ten fragment piosenką Electric Light, która akurat podoba mi się najmniej z całego koncertu. A potem najostrzejsza część występu, znowu elektryczna gitara, Shame i Snake (ale czad
). Również na gitarze, ale w jakiejś zupełnie zaskakującej aranżacji, zabrzmiał Big Exit (jak dla mnie o wiele lepiej niż na płycie), rozpoczynając najbardziej z kolei innowacyjny fragment koncertu. Po Exicie Polly obwieściła, że zagra kolejną piosenkę w wersji takiej, jak ona powstawała, choć na płycie wyszło potem inaczej - i zagrała Down By The Water z użyciem takiej mini-harfy, całkiem inaczej też śpiewając (super, też o wiele bardziej mi się podobało). Na tejże harfie było też Grow Grow, ze zmienioną nieco melodią (to akurat nie na plus). Na koniec fortepian i wreszcie moje ulubione The Mountain, a potem Silence i thank you, goodnight.
Chociaż oczywiście był bis, a tam pograła na gitarze akustycznej, Billy, Piano (gdzie coś jej się popsuło w efektach czy tam we wzmacniaczu i musiała prerwać
), Desperate Kingdom of Love na koniec.
Siódme wrażenie: jaka miła pani to! Bardzo dużo gadała i sprawiała wrażenie osoby ciepłej i sympatycznej, nawet jeżeli nieco pokręconej. Piękny angielski akcent! Zaskakująca (dla nieuważnych czytelników wkładki w Tylko Rocku) historia o jej występach w Warszawie pod koniec lat 80. jako saksofonistki i gitarzystki jakiegoś tam zespołu Johna Parisha, dużo różnych przyjemnych żarcików itp.
Ostateczne wrażenie: nie było to dla mnie jakieś wielkie przeżycie, i nie jestem nadal wielkim fanem P.J.Harvey, mój stosunek do jej muzyki ma chyba w sobie wiecej podziwu niż sympatii, ale bardzo się cieszę, że tam byłem i cieszę się, że taka artystka we współczesnej muzyce rockowej jest i to nawet w szczytowej formie. Formuła występu jednoosobowego sprawdziła się moim zdaniem w pełni, a sam fakt, że można sobie na coś takiego pozwolić i mimo naturalnych ograniczeń porwać i zaczarować publiczność, świadczy o wielkiej klasie P.J.
PS.
Hehehe, wyobraziłem sobie ten ostatni akapit wypowiedziany głosem Dariusza Szpakowskiego, on zawsze robi takie podsumowania