Powiem otwarcie, że był to mój najlepszy koncert Rimbaud., z dwóch powodów. Po pierwsze dlatego, że była czerwona kurtyna nad sceną jak w teatrze. Zapomnieli ją tylko podnieść i opuścić. Po drugie dlatego, że na innych nie byłam.
Lubię mocne wrażenia, więc po ostrej akcji z kadrową urwałam się z roboty i już o 19.30 zobaczyłam niebieskie tramwaje i srebrne gwiazdy. Wpadłam trochę wystraszona na ogromny gmach Narodowego Forum Muzyki wprost na kartkę z napisem: wejście służbowe, a zanim przeszłam na drugą stronę mocy już zapomniałam o co chodziło i zamiast podać bramkarzowi bilet zapytałam czy można zapalić, a on zrobił minę jak ten kanar w pociągu kolei śląskich którym jadąc we wtorek na Skrzeka odpaliłam niechcący czujnik dymu w ubikacji i postawiłam na nogi cały skład.
Trzeba przyznać że w środku jest imponująco, biel jak nad stołem operacyjnym, żeby znaleźć właściwą salę czerwoną trzeba biegać po wszystkich piętrach w górę i w dół, za każdym razem trafiając do męskiej toalety. W końcu doszłam. Dostałam nawet opaskę na rękę, mam ją do tej pory. Duża ilość intelektualistów z bródkami i bez wąsów, wąsy są chyba passe, kolor szminek intensywnie czerwony, Stachura nie byłby zadowolony i ja też czuję się źle mimo całego szczęścia które mnie ogarnia.
Sala jak w teatrze, splendor i elegancja, tylko długich sukien i smokingów brak, pod sufitem światła ramp. Dobre miejsce na MOR. Czerwień jak przed zagładą. Na scenie instrumenty przykryte ciemnoszafirowym w świetle ramp tiulem,a może zamszem, lśniącym metalicznie. Ludzie w oczekiwaniu siadają pod ścianami wprost na podłodze lub na niewidocznych gołym okiem fotelach teatralnych.
Cichnie muzyka i z ciemnych kulis wynurzają się panowie muzycy, Mikołaj Trzaska z wielkim lśniącym saxofonem, i Michał Jacaszek do swojego przejmującego pulpitu. A Tomasz Budzyński jeszcze czai się w mroku, ale już wychodzi z kontekstu i Potop uderza na miasto Wrocław. Oczywiście słyszałam to już dzisiaj rano z płyty CD i nie spodziewam się większych wrażeń. Mimo to, niespodziewanie czuję że dudnię od środka, powraca ten ścisk w brzuchu i gardle jaki mnie złapał na przedmieściach, drętwienie rąk jak po drugim sztachu gandzi w wieku siedemnastu lat.
Rozlegają się oklaski, gwizdy i okrzyki. Trzaska wydaje się trochę zdziwiony. Budzy rozkłada ręce, jakby witał się ze wszystkimi jednocześnie. Jacaszek z miną pokerzysty uderza w Matinee divresee. O, moje piękno, moje dobro. Bezlitosna fanfaro. Głody me, paście się.
Utwory nakładają się na siebie, przechodzą jeden w drugi. Niejednokrotnie zdarza się, że w środku kolejnego odzywają się echa poprzedniego.Wokalista stoi z dwoma mikrofonami, a nad salą wybrzmiewają echa, spotworniały ogon ciągnie się za epoką. Fetes de la faim. Robi się jakoś cicho i jest jeszcze ciemniej. Enfance.Nie wiem dlaczego dla mnie to Elephantes, słonie w drodze na cmentarzysko.Wycie, jęk i rozpacz. Rimbaud uderza po polsku i chwilę później po francusku. Przyjaciółko moja, żebraczko, to ja. Panny przestają skakać.
Wystrzał armatni. Nie wiem co Jacaszek ma w tym mocarnym instrumentarium.Wygląda jakby był jego częścią, jedną z elektrycznych iskier. Electric power, tarcza włochata. Trzaska dmie w sax, uśmiechając się diabolicznie, zapewne wie ale nie powie. Biali lądują bez żadnego ostrzeżenia ze strony murzynów. Budzy gnie się i zwija. Znów przeobraził się w kogoś innego. Nie da się tego zatrzymać ani za tym nadążyć, nie będzie żadnej przymiarki. Kończy się nagle, szybciej niż płyta. Bisów nie ma i nie będzie. Kurtyna nie opada.
Wrocław to tajemnicze miasto.Zwykle podoba mi się po dwóch piwach, ale nie piłam nic. Do domu, na grządkę, pod biurko, do szafy.
Koniec. Koniec. Koniec.
|