Wymyśliłam sobie nowy wątek i chciałam go założyć w 'Pod różą rumie'. Miał się zwać 'Geograficzne momenty szczęścia'.
To miał być wątek nie o najpiękniejszych ani nawet najulubieńszych miejscach, w których byliśmy, choć mógł się z nimi pokrywać.
To miał być wątek o miejscach, w których poczuliśmy się naprawdę szczęśliwi. Właśnie dlatego, że właśnie tam i właśnie wtedy byliśmy. O miejscach, w których nie musieliśmy być długo, mogliśmy być tylko przez moment, przejazdem, przelotem... O chwilach, których przeważnie się nie da powtórzyć, wracając w te same okolice za rok...
Ale sobie przypomniałam o istnieniu tego wątku i uznałam, że się za bardzo pokrywa, więc nie ma sensu zakładać nowego. W związku z tym wrzucam tu to, co chciałam wrzucić tam:
-Zachód słońca na plaży w Ustroniu. Właściwie to już było za Ustroniem - bo miejsce naprawdę ustronne, bez zbędnych tłumów. Otworzyło się wtedy okno do Nieba. Promienie słońca przebijające sie przez chmury i wyczyniające cuda na powierzchni wody. Nie sposób było na to patrzeć i wątpić w istnienie Stwórcy. Piękno widoku aż bolało, bo przerastało moje możliwości zachwytu, więc nie mogłam się powstrzymać i wyłam jak wilk. Dobrze, że nie było ludzi dookoła...
-Nocna jazda przez czeski Beskid, zakończona w Słowacji zwiedzaniem pustych ulic Żyliny o 5 nad ranem. Miałam zamiar się przespać w czasie tej drogi, ale szkoda mi było stracić choćby chwili, tak było pięknie za oknem. Łagodne góry, doliny tonące w czarnej mgle i księżyc z niesamowitą poświatą... A przedtem piękny dzień...
-Nie chwila, ale tydzień w Chłapowie, moim prywatnym niebie. Tydzień cudem uzyskanego urlopu we wstrętnej firmie, w której wówczas pracowałam. Niestety był to jedyny możliwy termin, kiedy mogłam wziąć wolne, nikomu on nie pasował i musiałam jechać sama. Początkowo mnie to martwiło, na miejscu w pierwszej chwili wręcz przestraszyło, bo był to piękny, bezchmurny, słoneczny dzień, a Chłapowo samo jedno pogrążone było w gęstej mgle. Wjeżdżając tam wjeżdżało się w tę mgłę, która zaczynała się nagle. Na ulicach zero ludzi, wymarłe miasteczko. Jak w jakimś horrorze. W takiej chwili wolałabym mieć towarzystwo. Na szczęście w kolejnych dniach pogoda i tu była piękna. Łagodny powiew wiartu, ciepłe morze (może trochę za spokojne), długie kąpiele. Ludzi mało, bo przed sezonem. Samotność okazała się wtedy być mi bardzo potrzebna. I niosła totalną wolność - chodziłam gdzie chciałam, kiedy chciałam i nigdzie mi się nie spieszyło. I cały czas miałam poczucie obecności Boga.
Kilka lat później pojechałam tam w podobnych okolicznościach, też na tydzień, tyle, że na jesieni, było fajnie, ale już nie tak niebiańsko...
-Podróż do Szwecji - była spełnieniem jednego z moich największych marzeń, więc już sam ten fakt uszczęśliwiał mnie dostatecznie. Ale najlepsze dla mnie w tej wycieczce było płynięcie promem. Bezkresne morze dookoła i ścieżka z promieni słońca odbijających się w kilwaterze - mogłam patrzeć na to bez końca. Poczucie płynięcia na kraniec Ziemi - bo tak postrzegam Północ. A potem wysepki archipelagu sztokholmskiego z tymi czerwonymi domkami - jakiś bajkowy świat!
-Szlak z Babiej Góry do Krowiarki. O nim już pisałam, ale teraz chcę tylko powiedzieć, że idąc nim miałam właśnie takie totalne poczucie szczęścia, niezależnego od wszelkich okoliczności. To był taki czas, który pozwolił mi całkowicie zapomnieć o wszystkim, co jest nie tak, i absolutnie beztrosko, w taki pełny, głęboki sposób cieszyć się tym, co mnie otacza.
-Poranek w Lanckoronie - też już pisałam. Ale jeszcze napiszę, że nienawidzę budzić się tak wcześnie nad ranem, kiedy jeszcze spokojnie mogłabym kilka godzin pospać, a wiem, że już nie zasnę. Ale taki niewiarygodny, baśniowy świt za oknem był tego wart i wynagrodził mi wszystko!