Bez kolejności
Polska:
Tomasz Budzyński - żadna niespodzianka, tu obecny Elrond to dla mnie mistrz śpiewania natchnionego, bogatego w pewien rodzaj energii, mocy, ale duchowej, niefizycznej, nienamacalnej. Rozpiętość stylistyczna w budowanych nastrojach, niesamowita, powtórzę to, moc, ogromna sugestywność. Gdy słyszę "Dobrą śmierć" albo "Popioły", spada na mnie grad emocji, które wywołuje monumentalny, głęboki głos Toma - strach, niepokój, pustka... A już w takiej na przykład "Lunie" poraża spokój, ale przepełniony jakimś takim trudnym do określenia smutkiem... Smutkiem, który jest. Nie ujmując niczego warsztatowi, ale dlatego najbardziej cenię Tomasza Budzyńskiego jako wokalistę (jako kompletny laik, jeżeli chodzi o śpiew).
Robert Friedrich - Bardzo charakterystyczny głos, rozpoznawalny, głos, który rzadko pojawia się na płytach zespołów, w których gra Litza, ale jak już się pojawi, to tak, że nie ma przebacz! Mówię tu o monumentalnym "Magnificacie" albo "Poplin Twist", który chciałbym kiedyś usłyszeć na żywo z Litzą na wokalu. Niesamowita ekspresja, zresztą nie tylko w potężnych kompozycjach, także w radosnym "Emmanuelu" wychodzi talent Litzy.
Lech Janerka - ktoś może mi zarzucić lokalny patriotyzm, ale naprawdę uważam Lecha Janerkę za swego rodzaju wokalne zjawisko. Wytłumaczę się - dla mnie nie liczy się jako taki warsztat sam w sobie, bo niech i Janusz Radek czy inni Ustawowo Wielcy sobie będą prześwietnymi wokalistami, ale jeżeli za tym nic nie idzie, jeżeli tego się nie da słuchać, jeżeli wokal nijak ma się do muzyki zespołu, to ja takiemu komuś dziękuję. Wg tych kryteriów odpada u mnie Freddy M., którego nie znoszę. A z Lechem Janerką jest inaczej - też wielka rozpiętość nastrojogenna, tutaj jakieś wydarcie, tutaj mruknięcie, ogólnie, bardzo klimatyczne śpiewanie!
Tomasz Lipnicki - jeżeli ktoś się dziwi, radzę zapoznać się z twórczością Illusion, a potem porównać to z jakimkolwiek z utworów z "Bloo" Lipali albo "Białą Flagą" zagraną na koncercie poświęconym pamięci Grzegorza Ciechowskiego. W Illusionowym "Na luzie" z pierwszej płyty jest pewien piękny moment, taki basowo-perkusyjny dialog, podczas którego Lipa w zasadzie mruczy "I takie rzeczy zdarzają się zbyt często / Są goście, którzy zmienili miłość w siłę, / Są goście, których będą normalnie piekły kosteczki w ręce / Są goście, których będzie normalnie adrenalina nosiła / I którzy będą szukać, gdzie tu komu obić gębę", przy czym w "gębie" powoli narasta taki warkotliwy ryk, tak charakterystyczny i w ogóle, że nie ma zmiłuj. Zresztą nie tylko tutaj Lipa daje popis. Sceptykom polecam "jedyny wesoły utwór, jaki nagrał Illusion", czyli "140".
Grzegorz Ciechowski - dla wielu niedościgniony. To, co się dzieje wokalnie na płytach Republiki czy solowych Grzegorza z Ciechowa, to jest szok. Mistrzowska interpretacja, wielorakie nastroje, ogromna sugestywność. Bardzo żałuję, że nigdy nie było mi dane usłyszeć go na żywo
.
Robert Matera - Widzę oburzenie
. Ale, mówię, dla mnie ważne jest kryterium pasowalności, tego, jak wypada wokal z muzyką oraz tego, jakie nastroje wywołuje u odbiorcy, czy - subiektywnie rzecz ujmując - u mnie. A ja czuję manierę wokalną Robala, dla mnie jest to szczere.
Kazik Staszewski - bardzo pasuje mi argument aktorskiej "mimiki głosu", który wskazał Crazy. Dla mnie jest to szalenie ważne, to się liczy, gdy dodatkowo przekazuje się emocje śpiewem. Oczywiście, można to robić na wiele sposobów: jak Kazik, ogrywając tekst, modulując głos z iście aktorskim zacięciem, albo jak Budzy, który bez żadnego wokalnego kabareciarstwa, za to mocą, niesamowitą siłą głosu i bardzo działającą na wyobraźnię słuchacza barwą, potrafi przekazać nastrój, co sporadycznie udaje się wszelkiej maści wokalnym kabareciarzom.
Zagramanica:
Rob Zombie - może budzić kontrowersję, ale ma wspaniałą barwę i wielkie możliwości moim zdaniem. No i, oczywiście, kryterium pasowalności spełnia idealnie. Za równo w złowieszczym trochę "Living Dead Girl", w tajemniczym "The Return of the Phantom Stranger" czy przywodzącym trochę na myśl z początku country (a może się mylę?) "The House of the 1000 Corpses" nie ma momentu, w którym poczulibyśmy, że coś zgrzyta.
Glenn Danzig - kolejny z kontrowersyjnej półki, kolejny bardzo utalentowany i pasujący. Tak w nastrojowym, budzącym grozę, a przy tym szalenie porywającym "The Return of the Fly", w zwariowanie posępnym "Die, Die My Darling" czy groteskowo radosnej "Last Caress" mamy dowody na wielkość Glenna Danziga jako wokalisty. Grzech zapomnieć o solowym "Mother"
.
Michael Graves - proszę wziąć poprawkę na to, że ja NAPRAWDĘ lubię Misfits. Zastępca Danziga na stanowisku wokalisty w wyżej wymienionej grupie spisał się świetnie. W szybkich, galopujących utworach pokroju "Cirmson Ghost", czy "Forbidden Zone" pokazuje swoje możliwości, a te ma duże! No i dalej, niesamowity klimat, jaki wprowadza. Ma własny styl, nie popada w manierę naśladowania poprzednika - nawet nie próbuje nisko i z taką mroczną głębią, jak to Danzig ma w zwyczaju. I tutaj też duży plus.
Ian MacKaye - tutaj mi się oberwie, prawda? Ale dla mnie bardzo dobry wokalista. Nawet jeżeli o skromnym warsztacie, to wykorzystującym go maksymalnie. Spokojne, prawie słodkie "You tell me you like the taste", a potem wykrzyczane "YOU JUST NEED AN EXCUSE!" z piosenki Minor Threat pod tytułem "In My Eyes" to tylko jeden z przykładów na wielkość tego wokalisty (w swej kategorii). Do tego oczywiście "Waiting Room", "Suggestion" czy "Repeater" Fugazi.
Tom Araya - coś mam szczęście do kontrowersyjnych śpiewaków, ale Pan Araya ma według mnie duże możliwości, potrafi to galopować głosem, śpiewając przy tym bardzo wyraźnie ("Angel of Death", "Flesh Storm", "Show No Mercy"), to powoli znęcać się w takich utworach jak "The Eyes of the Insane" z ostatniej płyty. No i wspaniały duet z Maxem Cavalerą na Soulfly'owym "Terrorist".
Nick Cave - mistrz eksplorowania mrocznych zakątków ludzkiego umysłu. Głęboki głos, sugestywny, ekspresywny, choć nie wychylający się poza swoje posępne królestwo. Pewien cynizm, zgorzknienie, według mnie niepowtarzalny wokalista.
Ian Curtis - kolejny wielki wokalista, który ciągnie w dół. Każde słowo przez niego wyśpiewane naładowane jest takim ładunkiem smutku, czuje się niesamowitą szczerość. Mimo że sam Curtis nie eksperymentował z rejonami, w które się wokalnie zapuszczał, całą resztę słuchacz dopowiada sobie w swoim własnym, prywatnym wśrodku (mianownik: wśrodek), co czyni wg mnie wokalistę Joy Division jednym z lepszych śpiewaków, eksplorujących te stany emocjonalne.
Ian Svenious - co ten człowiek wyczynia z głosem na debiucie The Nation of Ulysses to jest niemożliwe, szalona ekspresywność, choć pewnie warsztat niezbyt wielki
.
Jak widać, przynajmniej za granicą, Ian górą
.