Najpierw było znalezienie małej, zardzewiałej piłki do drewna z czerwoną rączką. Obaj z młodszym bratem chcieliśmy się tą piłką bawić i trochę zaczęliśmy ją sobie wyszarpywać. Ja akurat trzymałem ze strony, gdzie brzeszczot był ułamany. Metal zahaczył o skórę i od dwudziestu paru lat mam na nadgarstku ślad po tym wydarzeniu.
Kolejna historia również miała miejsce w pobliżu domu mojej babci. Kiedyś była tam rozległa łąka, na której w zamierzchłej przeszłości pasały się krowy. Dziś biegnie tamtędy ulica. W każdym bądź razie na skraju łąki rośnie sporo drzew, które w tamtych czasach były jeszcze niezbyt wysokie. Łaziliśmy po nich z braćmi bardzo często. I raz przytrafiło mi się spaść na taki kikucik wystający z ziemi. Nie wiem jak to się stało, że nie nadziałem się na niego i tylko przez pewien czas miałem długą szramę przez pół pleców. Szrama w końcu zanikła.
Kolejną historię wspominam tak źle, że się nie odważę nawet o niej napisać. Śladów brak.
Na podwórku często bawiliśmy się w chowanego. Kiedyś się schowałem za krzakami przy kiosku ruchu. Było gorąco więc ciężkie, metalowe drzwi kiosku były szeroko otwarte. Ruszyłem nogą i ją zarysowałem o ich ostry narożnik. Nie bolało jakoś strasznie, ale gdy spojrzałem, okazało się, że nad piętą widać długą na jakieś 2,5cm i głęboką na ponad 0,5cm ranę biegnącą równolegle do ścięgna Achillesa (oczywiście wtedy nie wiedziałem, że coś takiego istnieje) w odległości niecałego 1cm. Miałem wielkie szczęście z tym ścięgnem. No to pierwsze zszywanie i blizna do dziś.
Któregoś razu oberwałem rurą od odkurzacza. Rura pękła, ale mnie chyba jakoś strasznie nie zabolało. Oczywiście nie życzę nikomu takiej przygody, ale sam wspominam ją z uśmiechem i sprawcy zajścia nie winię w najmniejszym stopniu (pozdrawiam mamo!).
Potem była zabawa, znów z młodszym bratem, w robienie duszków przy pomocy dezodorantu i zapałki. Któregoś razu to ja trzymałem zapałkę, a brat stał dokładnie naprzeciw mnie. Właściwie to nie kontuzja, bo ucierpiał tylko sweter i rzęsy.
No i najsłynniejsza moja kontuzja, czyli w trzeciej klasie podstawówki zabawy chłopców w czasie przerwy. Chodziło o to, że kładło się brzuchem w poprzek blatu biurka, chwytało się za nogi tego biurka i przerzucało ciało tak, aby spaść na podłodze po drugiej stronie. Któregoś razu zrobiliśmy sobie taką ścieżkę zdrowia, że się pod rząd podchodziło do kolejnych ławek i fikało przez nie. I w końcu podczas któregoś lotu przez biurko, mebel ten postanowił polecieć za mną. Ja normalnie wylądowałem na podłodze, a biurko na mojej brodzie. Drugie i ostatnie zszywanie. W domu powiedziałem tylko, że mi biurko na brodę spadło i do dziś się z tego śmieją. Wiele lat później na komisji wojskowej odpowiedziałem, że się bawiłem w komandosów, ale panowie nie chwycili dowcipu. Za to zanotowali obok litery A, że mam na brodzie bliznę długości 1cm. Nie skłamali.
Z czasów podstawówki pamiętam jeszcze tylko jedną kontuzję. W naszej sali gimnastycznej w rogu zawsze leżał stos materacy. Któregoś razu, gdy graliśmy w kosza rzuciłem się przez te materace za piłką i jakoś tak niefortunnie rąbnąłem głową w ścianę. Pamiętam tylko, że mnie odprowadzano na ławkę, bo chwilowo straciłem władzę w członkach i przede wszystkim narządzie dowódczym (czyli głowie, żeby nie było głupich skojarzeń!).
W liceum to już chyba nic ciekawego z takich rzeczy mi się nie przytrafiło. Kolejny wypadek miał miejsce w czasie studiów. W czasie rozgrzewki w kosza robiłem zwykły wsad do kosza z krótkiego rozbiegu. Miało być bez zawieszenia, ale już w locie opadającym zmieniłem zdanie. Niestety było na to trochę zbyt późno. O obręcz zahaczyłem tylko końcami palców, ale impet był spory, więc przekręciło mnie niemal o 90 stopni i spadałem właściwie w pozycji horyzontalnej, zamiast wertykalnej. Odruchowo wystawiłem rękę, żeby trochę się osłonić, ale było to bardzo głupi odruch. Nadgarstek bolał mnie dość długo a i potem, gdy już przeszło, kontuzja ta odzywała się w różnych chwilach. Przez to musiałem zrezygnować z dodatkowej siatkówki, bo długo nie byłem w stanie nagrywać palcami.
I na koniec szlifowanie ćwierćwałków z ojcem. Chciałem ten głupi ćwierćwałek docisnąć do szlifierki, ale mi się kciuk ześliznął i ubyło go trochę. Sporo krwi, ale wcale nie bolało tak bardzo. Właściwie najgorsze było potem to chodzenie z zabandażowanym kciukiem. Brak oczywiście pozostał.
Było oprócz tego wszystkiego mnóstwo skaleczeń, podrapanych kolan, niezamierzonego przyjmowania piłki na twarz, ale nigdy niczego sobie nie złamałem, ani nawet nie zwichnąłem. Nawet palca wybitego nie miałem (chociaż przynajmniej jeden wybiłem). Dziś za biurkiem grozi mi chyba tylko pogłębianie kyfozy piersiowej, co już u mnie stwierdzono.
|