Instytut onkologiczny w Gliwicach.
Najpierw długie stanie w korku. Córka za kierownicą namawia - wysiadajcie, idźcie pieszo bo się spóźnicie, to już niedaleko. Kwadrans wahania i zgoda, biorę moją mamę pod rękę nastawiając się na długie dreptanie w deszczu. Po 2 minutach ukazuje się onkologiczny gigant

Na parterze sklep z perukami, duży wybór. Tłumy, jak zawsze. Windy, labirynty, korytarze, zakręty. Jakby milion chorych umówiło się na konsultacje dzisiaj. Zamaskowani po oczy, biegają jak po wielopiętrowym lotnisku. Na ścianach kolorowe obrazy, personel szpitalny przemyka w kolorowych fartuszkach. Mimo dworcowego zgiełku ludzie wydają się wyciszeni, zwróceni do siebie nawzajem.
Mama staje się natychmiast gwiazdą onkologii. Wstała o czwartej rano żeby zjeść śniadanie i o dwunastej jest już w stanie głodowo psychodelicznym, zachwycona właściwie swoim wielkim występem. Nie pozwala się sobą zaopiekować ani założyć maski na nos, poucza pielęgniarki i całemu oddziałowi opowiada głośno swoją historię. Na komplement że nie wygląda wcale na swój wiek (83) odpowiada wyniośle: bo ja się moralnie prowadzę, proszę pani!
O 13 wychodzi ze mnie babizm, wściekam się wewnętrznie i piszę dzieciom wiadomość że rezygnuję z takiej starości dziedzicznej, żeby się przypadkiem nie poczuwali.
A potem, gdy już się wewnętrznie pogryzłam, wychodzimy na słońce i wiatr. Wicher zrzuca jej z głowy beret, po czym idziemy na kawę do Wisienki i nagle mamy nostalgicznie piękne popołudnie na ulicy Zwycięstwa!
