Prolog (długi)
Obecnie nie jestem aktywnym naukowcem. Nie pracuję też na uczelni i choć wciąż mam dość aktywny kontakt z nauczycielami akademickimi, sam nie uważam się za jednego z nich. Dlatego też, kiedy ogłaszają, że nauczyciele będą w grupie 1. szczepionych, nieprzesadnie mnie to zajmuje. Tym bardziej, że argumentem za priorytetem dla nauczycieli jest powrót nauki szkolnej, a to kwestia nauczycieli oświaty powszechnej, a nie szkolnictwa wyższego.
Wciąż jestem na liście adresowej pracowników macierzystego wydziału i widzę, że pojawia się presja moich kolegów tam zatrudnionych, by wnioskować o włączenie nauczycieli akademickich do tej grupy. Rektor podziela to zdanie i będzie ten postulat wnosił. O dziwo, tym razem władze państwowe przychylają się do próśb środowiska akademickiego.
Wciąż za bardzo mnie to osobiście nie interesuje. W pewnym jednak momencie okazuje się, że kategoria nauczycieli akademickich będzie ujęta bardzo szeroko, obejmując także osoby niezatrudnione na uczelni, ale mające mniej lub bardziej gościnne zajęcia ze studentami. To między innymi ja. W sumie, to ma sens – było nie było, w mijającym semestrze prowadziłem zdalnie zajęcia na jednej z uczelni i nie można wykluczyć, że jesienią znowu tak będzie. W tej sytuacji to, czy robię to etatowo, czy hobbistycznie nie powinno mieć znaczenia.
Okazuje się, że szczepionek mRNA Pfizera i Moderny jest mało, a szczepionek AstryZeneki nie powinno się dawać osobom starszym. Jednocześnie wychodzi na to, że – zwłaszcza w przypadku AZ – im krótszy czas między dawkami, tym mniejsze prawdopodobieństwo sprawnego uodpornienia, więc coraz mniej prawdopodobne jest, że nauczyciele zdążą wyrobić sobie odporność przed końcem roku szkolnego, ale harmonogram już jest ogłoszony, więc nikt już ich z grupy 1 nie wyrzuci.
Przyznam, że wolałbym szczepionkę mRNA. AZ ma zalety konwencjonalnych szczepionek, ale skuteczność mniejszą, a prawdopodobieństwo odczynów poszczepiennych większą. Ostatecznie jednak – lepsza Astra w ręku niż Pfizer w zamówieniu.
Swoją drogą, czy ktoś odnotował, żeby jakakolwiek osoba wcześniej grająca Kasandrę wobec szczepionek nowej generacji zaakceptowała wykorzystującą stare mechanizmy szczepionki AZ? Raczej przeciwnie, wśród „sceptyków” nagle pojawił się motyw szympansiego wirusa, jako czegoś strasznego. W sumie nie wiadomo, dlaczego strasznego, no ale dla obrzydzenia nie trzeba racjonalnych argumentów. Można np. wychwalać borsucze sadło (w polskiej medycynie ludowej sam zetknąłem się z psim smalcem) jako coś wspaniałego w swojej naturalności i jednocześnie przestrzegać przed użyciem otoczki wirusa atakującego szympansy. Niedawno pisałem o rosyjskim trollingu z początku pandemii i przewidywaniach, że dotknie on kwestii terapii. I owszem, „małpia szczepionka” jest tego kolejnym przykładem.
Na razie jednak to trochę dzielenie skóry na niedźwiedziu. Ruszają zapisy nauczycieli oświatowych, a o nauczycielach akademickich nie wiadomo nic. Ja sam z kolei nie mam wcale pewności, czy się łapię, czy nie. 11 lutego rektor chyba zniecierpliwiony pytaniami pracowników wysyła pismo o tym, że nic nie wiadomo i trzeba czekać. Już dzień później, w piątek, ministerstwo ogłasza, że rejestracja nauczycieli akademickich ruszy w poniedziałek o 8:00 rano, a tenże poniedziałek o 12:00 odbędzie się webinarium dla uczelnianych koordynatorów, jak to obsługiwać. Termin rejestracji upływa w czwartek w południe. Przez weekend różne uczelnie wywieszają na swoich stronach ogólnikowe komunikaty.
Uczelnia, na której prowadzę zajęcia też. W poniedziałek wczesnym popołudniem wywiesza bardziej konkretny komunikat, z którego wynika, że osoby prowadzące zajęcia na podstawie umów o dzieło też się kwalifikują. Na skrzynki służbowe rozsyłane są odpowiednie mejle. Jak można się domyślić, osoby nieetatowe (w tym doktoranci) mogą nie mieć skrzynek służbowych. Ja nie mam. We wtorek na mejla niesłużbowego, którego jednak używam do kontaktu z administracją uczelnianą, dostaję informację, że powinienem podać trochę swoich danych, żeby administracja mogła wprowadzić mnie do systemu. W środę administracja ma ręce pełne roboty, żeby osoby takie jak ja zaistniały w systemie. Wieczorem powinna zajść migracja danych i będę miał kilkanaście godzin na rejestrację. Migracja zaszła, formularza rejestracyjnego na moim koncie nie ma. W czwartek rano parę telefonów w tę i we w tę. O godzinie 11 formularz się pojawia. Mam godzinę na rejestrację. Udaje się. Tymczasem ministerstwo przedłuża termin do piątku wieczorem.
Lista punktów szczepień na COVID-19 (to akronim, więc pisze się go dużymi literami) jest długa. Lista punktów przewidzianych dla nauczycieli nie. W zasięgu kilkudziesięciu minut piechotą od mojego domu prawie nie ma nic. Najwięcej sensu ma pewien szpital. Jakieś dwadzieścia lat temu trafiłem tam z EKG zawałowca, choć jako żywo zawału nie miałem, więc lekarze z przychodni mieli po prostu konfuzję, a ze szpitala konfuzję z podejrzeniami, których nie mogli zweryfikować. Nie pamiętam już dobrze, ale zdaje się, że nawet mieli na stanie maszynę do echa serca (nie mogę się opędzić od skojarzenia z Leopoldem Staffem), tylko nie mieli nikogo do jej obsługi (może np. wpadał raz na tydzień). Ostatecznie to szpital od leczenia urazów, a nie tamponady. Trochę tam poleżałem, aż doszli do wniosku, że najlepiej będzie mnie wysłać na badanie do instytutu kardiologii, gdzie uznano, że może lepiej mnie z powrotem nie odsyłać po badaniu. Odesłali mnie tam po paru dniach, gdy już wyleczyli i pierwotny szpital musiał tylko wystawić mi wypis. Może to więc nie najlepsze skojarzenia, ale przez te lata pewnie cała kadra już się zdążyła zmienić, a poza tym – mam tam się zaszczepić, a nie leczyć.
Ktoś znajomy też tam się zapisał i dostał mejla z terminem. Ja nie dostaję. Po paru dniach dzwonię do szpitala i, o dziwo, całkiem sprawnie przełączają mnie na rejestrację szczepieniową (oczywiście numeru telefonu nie ma nigdzie w sieci). Z terminami przysłanymi mejlem nie ma negocjacji, ja przez telefon mogę powiedzieć, że w proponowanym dniu mam coś innego i dostaję dzień następny. Mam przyjść między godziną 9 a 12. To w sumie dobre podejście – najwyraźniej mają na tyle doświadczenia, że wiedzą, że podanie konkretnej godziny skończyłoby się obsuwami i pretensjami. Tak się składa, że koło tego punktu szczepień chodzę do pracy i czasem po ósmej widzę kręcących się pod drzwiami ludzi, którzy pewnie chcą zaszczepić się już o dziewiątej.
Mój termin jest stosunkowo późny. Nauczyciele oświatowi już w przytłaczającej większości są po swojej pierwszej dawce. Duża część akademickich też. Mam trochę znajomych wśród tych pierwszych, a jeszcze więcej wśród drugich, więc mam dużo relacji z pierwszej ręki. Znajomych z kręgów lekarskich i przemysłu medycznego mam mniej, ale ich relacje są mniej adekwatne do mojej sytuacji, bo oni dostają szczepionkę Pfizera.
Ostatni raz miałem szczepienie, gdy mój macierzysty wydział sponsorował terenowcom prewencję przeciwko kleszczowemu zapaleniu opon mózgowych. To było kilkanaście lat temu i nie pamiętam, żebym po którejkolwiek dawce miał coś niepokojącego. Tymczasem moi znajomi z reguły raportują gorączkę i jeden dzień wyjęty z aktywności. Niektórzy nieco więcej. Niektórzy z kolei na prawie nic się nie uskarżają. Tych można policzyć na palcach ręki. Jednej. Drwala.
Zasadniczo, powtarza się pojęcie „sztuczna grypa”. Według relacji z reguły kilka godzin po szczepieniu temperatura zaczyna rosnąć, nadchodzi trudna noc i dzień z gorączką około 39 stopni. Niektórzy mają ledwie nieco ponad 37, ale czują się jakby mieli stopień więcej. Częsty jest ból głowy i ręki. Zdarza się ból mięśni. Wszyscy polecają paracetamol. Niektórzy zawczasu rezerwują teleporadę, żeby dostać dzień zwolnienia z pracy.
Ja akurat mam mieć w tych dniach pracę zdalną i to nie polegającą na telekonferencjach, więc nic nie rezerwuję. Pewnie jakoś przetrwam. Termin się zbliża.
Dzień -1
Dzień jak co dzień. Coś tam pracuję zdalnie. Wieczorem zaczyna mnie boleć głowa. To u mnie bardzo częste. Może nie jest to kliniczna migrena, ale jestem bardzo podatny na taką przypadłość. Czasem mam objawy przypominające kaca po małym piwie. Biorę ibuprofen i idę spać.
Dzień 0
Ibuprofen najwyraźniej zadziałał. Budzę się z mocno stłumionym bólem głowy, który wietrzeje gdzieś w porannym prysznicu. Do punktu szczepień docieram około jedenastej. Kolejka do rejestracji jest krótka. Następna kolejka jest trudna do oszacowania – kilkanaście osób, może kilkadziesiąt. Korytarz jest wypełniony dość luźno, ale w całości, i do końca nie wiadomo, ile ma zakrętów. Wśród osób czekających na swoją kolej kręcą się osoby już zaszczepione czekające przepisowy kwadrans na ewentualny wstrząs anafilaktyczny (spojler – nikomu przy mnie się nie przydarzy) albo pozostające dla towarzystwa. Ja upewniam się, kto jest przede mną. Ktoś upewnia się, że jest po mnie.
Większość z nas jest w wieku, w którym niejedną kolejkę w życiu widziało. Zasadniczo atmosfera jest dość pogodna. Ktoś jednak wyraża umiarkowane oburzenie, że zaszczepiono go o jedenastej, podczas gdy miał termin wyznaczony na 9:45. Jak już wspomniałem, ja nie miałem konkretnej godziny wyznaczonej, więc nie mam powodu do takich narzekań. Mijają prawie dwie godziny i już moja kolej.
Czasem mówi się, że nic się nie poczuło – na wyrost. Tym razem naprawdę bardziej widzę wkłucie niż je czuję. W porównaniu z wkłuwaniem do poboru krwi to naprawdę zupełnie inna jakość. Pielęgniarka przykleja plaster, radzi przykładać w razie czego mrożonki i brać paracetamol albo pyralginę.
Wracam do domu. Co jakiś czas sprawdzam temperaturę. Domowy termometr na podczerwień potrafi wskazać wyniki różniące się o stopień w dwóch pomiarach o wydawałoby się identycznych warunkach i nie znam sposobu na jego wykalibrowanie, ale coś tam ostatecznie pokazuje. Moje czoło przez całe popołudnie i wieczór ma według niego od 36,1 do 36,7 stopnia. W okolicy wkłucia zaczynam czuć głęboki, tępy i dość słaby ból, trochę przypominający zakwasy.
Paracetamol czeka. W moim dzieciństwie dla lekarzy było oczywiste, że gorączkę powyżej 37 stopni pod pachą (teraz taka temperatura chyba nawet nie spełnia kryterium gorączki) się zbija polopiryną. Nikt nie słyszał o Randolphie Nessem i George’u Williamsie i medycynie darwinowskiej, według której podwyższona temperatura to nie tyle objaw choroby, który trzeba zwalczyć, ile sposób organizmu na walkę z patogenami, który co najwyżej trzeba kontrolować, żeby nie zaszkodził samemu organizmowi. Oni sami może jeszcze wtedy nie doszli do tego wniosku. Tu jednak nie ma patogenów, które trzeba zwalczać, a organizm może wytaczać działa w postaci gorączki i stanu zapalnego wobec udawanego wroga, więc nie mam oporów przed hamowaniem jego zapędów w tym względzie.
Wieczorem czuję się zmęczony. Hm… zmęczony wieczorem – czy to zaskakujące? Jakiś pojedynczy dreszcz. Leci jakiś serial z angielskimi napisami i zauważam, że jednak nie nadążam ze śledzeniem intrygi. Przełączam na Kajka i Kokosza – tu nie mam problemów z ogarnięciem przekazu. Termometr uparcie nie chce przekroczyć 37. Paracetamolu więc nie biorę i idę spać.
Dzień 1
Noc nie jest spokojna. Dość często się budzę. Coś tam czuć w ramieniu. Niby nie bardzo, ale zawsze coś. Termometr mówi: 36,5.
Budzę się bardziej poważnie po szóstej. Uświadamiam sobie, że za zły sen odpowiada ból głowy. Mówiłem, że to dla mnie nic nowego? Dobra – 36,7 to nie powód do zbijania gorączki, ale paracetamol działa też przeciwbólowo – łykam. Smaruję głowę preparatem z alkoholem i olejkami eterycznymi. Trochę dosypiam.
Ból jest dość mocny. Paracetamol go tłumi, ale nie do końca. Biorę prysznic, uderzenia wody o głowę z reguły tłumią u mnie ból na jakiś czas, co może być kluczowe dla jakiegoś przełamania się układu nerwowego i zadziałania środka przeciwbólowego. Tym razem trochę tak, a trochę nie. Smaruję głowę jak wyżej. Jem śniadanie. Staram się nie przemęczać umysłowo.
Przyznam, że nieraz w takiej sytuacji poszedłbym do pracy i albo by wtedy od aktywności ból przytłumił się bardziej, albo bym w pracy zajął się mało wymagającymi zajęciami. Dziś pracuję zdalnie, więc jest ta druga opcja. Bardziej wymagające sprawy zostawiam na jutro.
Zbliża się południe. Czas na drugą kawę. Uznaję, że czas na drugą dawkę paracetamolu. Coś tam sobie powoli dłubię. Dzwoni szefowa – co oznacza, że pojawiła się sprawa pilna, której nie można odłożyć do jutra. Rozmawiamy przez telefon i na swoich komputerach równocześnie przeglądamy dyrektywy i rozporządzenia, żeby sformułować odpowiednie uwagi. Paracetamol i adrenalina sprawiają, że jest to jak najbardziej wykonalne. Dzień może nie jak co dzień, ale jak co parę razy na miesiąc. Termometr mówi: 36,4-36,9.
Dzień mija. Idę spać pół godziny, może godzinę, wcześniej niż zwykle. Nie widzę potrzeby brania kolejnej dawki paracetamolu.
Dzień 2
Budzę się chyba najbardziej wypoczęty od wielu dni. W ramieniu lekki ból. Termometr nic szczególnego nie mówi. No cóż, nie wygląda na to, żeby szczepionka wywołała u mnie coś, co zapamiętam na długo. Czekają na mnie zaległe sprawy z wczoraj. Zobaczymy, co stanie się za dziesięć i pół tygodnia.