Wykluło mi się w końcu jakieś rozumienie tego tematu.
Piosenki, które sprawiają, że mentalnie czuję się w domu a nawet w Domu. Takie bardzo MOJE.
Którymi mogę się zachwycić, ale jednocześnie mogę ich słuchać w każdych okolicznościach i nie potrzebuję żadnej odświętności.
W takim zestawie nie zamieszczę więc The Endu, ponieważ jest to utwór, do którego potrzebuję idealnych warunków i jeżeli coś nie gra (nie mam nastroju, ludzie w pokoju gadają itp.), to raczej czym prędzej wyłączam.
Nie byłoby tam też płyty Legenda, choć jakiś utwór może się trafić.
Próbuję raczej wyobrazić sobie sytuację, w której jestem w ogólnie niesprzyjających warunkach (np. nie mam obok siebie bliskiej osoby czy choćby dobrego znajomego a bym chciał, mam kiepskie samopoczucie, jestem w towarzystwie, gdzie ludzie niczego zasadniczo nie słuchają i leci RMF) - a tu nagle gdzieś rozbrzmiewa TA piosenka.
Gdyby to był The End, to bym pewnie się skrzywił i powiedział "ale przecież w takich warunkach to będzie profanacja!!", podobnie nie sprawdziłby się mój ukochany Flojdowy Trial, albo Blue Valentine Waitsa, a może i Schody do nieba. Tym bardziej "A Love Supreme" albo symfonia Beehovena, albo Epitafium dla Wysockiego.
A poniżej chcę spróbować zrobić zestawienie takich piosenek, że właśnie w nieprzyjemnych okolicznościach sprawiłyby, że zrobiłoby mi się dobrze na duszy, a może nawet mógłbym do tych nieco obcych ludzi krzyknąć "o, słuchajcie! słyszycie to?? to jestem jaaa! piosenka mojego życia
"
(czy coś w tym stylu
)
Właściwie teraz jest dobra sytuacja do takich imaginacji... jestem śpiący, zmęczony, trochę ćmi mnie głowa, tak naprawdę nie chce mi się pisać w tym wątku a tym bardziej myśleć o różnych piosenkach, wiem, że za chwilę muszę wstać i czeka mnie jutro całkiem skomplikowany dzień - oczywiście mógłbym posłuchać wielu różnych rzeczy, ale co NAPRAWDĘ byłoby
tym?
Na pewno mają tu też znaczenie względy biograficzne, bo niektóre rzeczy są ważne dlatego, że odegrały jakąś rolę w moim życiu.
Ale nie chcę tu historyzować i tworzyć soundtracku do filmu biograficznego o Crazy'm (choć to dla nie sugeruje tytuł wątku), gdzie musiałbym zamieścić rzeczy wazne dla mnie jako mnie, ale do których dziś mi już daleko...
To jest zestawienie może nie na tu i teraz, ale na pewno na
dzisiejszego Crazy'ego:
Chopin - koncert fortepianowy e-moll i Wielki Polonez Es-dur - ten pierwszy, bo choć nie włączam go sobie na co dzień, to kiedykolwiek usłyszę, natychmiast pozostawia wszystko inne za sobą... najbardziej zachwycające mnie dzieło muzyczne na świecie
ten drugi, bo to czyste piękno, które zwycięża zło - a jednocześnie coś bliskiego mojemu sercu jak tylko to możliwe
..
..
..
Simon and Garfunkel - America, ta piosenka w wersji z Central Parku to moja najdawniejsza muzyczna przyjaciółka... gdzieś tak od 25 lat i nigdy mi się nie znudziła; jest mi właśnie bliższa niż Bridge czy Silence, choć czasem tamte bardziej mi się podobają; najbezpieczniejsza przystań (nie wiem, czy Ameryka, ale ta piosenka tak)
The Doors - Riders on the Storm, nie wiem czy dokładnie właśnie Riders, ale cała płyta L.A. Woman jest czymś takim, o co tu chodzi... płyta z samego środka mojego wewnętrznego DOMU
Queen - Love of My Life, bardziej niż dostojny sąsiad Prophet, który jest moim mocnym numerem jeden Queenów, ale tracę przy nim śmiałość i milknę, a tu - ciepło rozlewa się po sercu i można wyśpiewać wszystko, chociazby "you've taken my arm.."
Armia - Opowieść zimowa, bo moja ulubiona piosenka tytułowa jednak zdecydowanie sakrumowa jest dla mnie, podczas gdy Opowieść ma w sobie też zwykły czad, taki który wystarcza, kiedy na uniesienia duchowe brakuje sił i zapału
Kult - Lewe lewe loff i Psalm 151, i może też Na zachód, tutaj to już czuję się tak bardzo w domu, że bardziej nie można
Jean Michel Jarre - Souvenir of China, idealna melancholia, taka co koi... myślałem o drugim Rendez Vouz, ale mogłoby być zbyt męczące, gdyby bolała mnie głowa (np. teraz)
Jeff Buckley - Grace, co jak co, ale tego utworu mogę słuchać ZAWSZE i jeszcze mi się nie zdarzyło, żeby mnie nie zachwycił
starzy Bitelsi - She Loves You, może nawet bardziej niż Help, nie zawsze muszę piszczeć i wyrywać włosy z głowy, ale to nie znaczy, że nie poprawi nastroju w każdej sytuacji!
późniejsi Bitelsi - Walrus, tu bez skojarzenia manewrowego się nie obędzie!
Twin Peaks - Laura Palmer's Theme, bo od razu zanurzam się w te hipnotyczne lasy świerkowe albo drewniane wnętrza hotelu Great Northern
ABBA - Dancing Queen, zawsze i wszędzie, zawsze i wszędzie TOTALNY CZAD!
Nirvana - Smells Like Teen Spirit, jak wyżej
Bottle Dance ze Skrzypka na dachu, bo dławiłoby mnie w gardle, choćby nie wiem, co się działo
McCoy Tyner - Bon Voyage albo Passion Dance albo Contemplation..., dużo jazzu bym chciał dać, ale może właśnie to jest mi najbliższe, najcieplejsze, chociaż niekoniecznie najwybitniejsze
Bob Marley - Forever Loving Jah, choć tak naprawdę cokolwiek, bo to przecież jedna niekończąca się genialna piosenka...
Tom Waits - Romeo Is Bleeding/ 29 Dollars/ Wrong Side of the Road/ Whistlin' Past The Graveyard, czyli środek płyty Blue Valentine, która jest moim numerem jeden na mało radosne wieczory
Europe - Final Countdown, bo myślę sobie, że nigdy nie wyzwolę się z zachwytu, jakim pewnego dawnego wieczora napełnił mnie ten główny motyw.
The Soundrops - John Riley, bo do Never trzeba było aż zgasić światła, przy Narrow Way chce się tylko bić brawa, że poprawili Pink Floyd, a tutaj... po prostu jest DOBRZE.
Pink Floyd - Nobody Home, tak sobie myślę, że to jedyny utwór z The Wall, który sprawdziłby mi się w każdej sytuacji... nawet przy tym goleniu na kacu o szóstej rano.
Moody Blues - One More Time To Live i You Can Never Go Home... co ja mogę dużo powiedzieć... tak, te łąki i pastwiska!
2 Tm 2,3 - Psalm 18 - kocham Cię, Panie...
Santana - Europa albo i co innego, bo to przecież jedna niekończąca się genialna solówka... a ten dźwięk gitary chyba wychodzi z jakiejś dobrej struny mojej duszy.
David Bowie - I'm Deranged, za to ten głos wydobywa się spod ziemi, z otchłani, gdzie kiedyś zajrzałem i boję się go, ale jednak chyba wyszedłem wtedy umocniony, więc wracam do niego często.
System of a Down - I Killed Rock'n Roll, tak sobie myślę, że to jest właśnie ta piosenka z jednej z moich najulubieńszych płyt, która pasowałaby do kazdego otoczenia.
Rammstein - Reise, reise i Mein Teil, bo choć Mutter lepsza, a i na samej Reise Morgenstern lepszy, to właśnie ten początek płyty jest czymś, co zawsze podnosi mi ciśnienie
Marek Grechuta - Wesele, wiem że to trochę nie o to chodzi w tym tekście, ale zawsze tak miło mi ta piosenka przypomina moją żonę...
Arka Noego - Ja nie umieram... poranek wielkanocny... gdzieś tam był smutek, ale jest - radość!
Boyz II Men - End of the Road - pan z laseczką! i oni tak cierpią! a ja śpiewam to razem z nimi!
last but not least wreszcie...
Led Zeppelin - Since I've Been Loving You, bo to chyba najlepsza piosenka od czasu Chopina na górze, ale ona właśnie na granicy przeżycia sacrum; mimo wszystko jest tutaj, bo kiedyś przyszedłem ze szkoły do tego pokoju, w którym teraz piszę, i przeżyłem swój pierwszy świadomy zachwyt muzyką, i w moim słuchaniu muzyki wszystko się od tego momentu zmieniło.
***
A kolejność była pewnie nieprzypadkowa, ale cholera wie, co oznaczała.