Tak nad Starogrodzkim na kampingu, ale poza miejscem do rozbicia to ani pryszniców ani kibelków, no ale bezczelnie skorzystaliśmy w jakimś hoteliku.
W jeziorze kąpałem się tylko ja - nie wiem czemu i chyba nie chcę wiedzieć.
Może pora dnia, może pogoda...
Natomiast Chełmno i jagodzianki bardzo OK. To miasto bardzo zapadło w mej duszy. Byłem dwa razy i zajrzę jeszcze jak będę miał okazje. Wiele pięknych zakątków
Grudziądz na plus. Pizza chyba w da grasso ale nie spróbowałem, bo nieopatrznie wyszedłem i rzuciłem jak nie będziecie mogli zjeść to zostawcie dla mnie /a wielkość jak koło od wozu/. Gdy wróciłem tylko dwie zmięte serwetki żałośnie leżały na talerzu.
Fajnie się wjeżdża pod górę do rynku, a jeszcze fajniej zjeżdża.
Okolice kościoła św. Mikołaja super.
Bardzo fajna ścieżka rowerowa parkami wzdłuż Trynki. No i z wałów tereny nad Wisłą znakomite.
no dobra kolejny dzień:
To był dziwny dzień. O świcie budzi deszcz bębniący o namiot. Bardzo lubię ten odgłos - mówi do mnie: nic nie musisz, leż, śpij, to cholerne siodełko może poczekać. Mięciutki mech spod podłogi obejmuje. Gdzieś koło dziewiątej przestaje padać. Namioty przesychają. Ponieważ prawie nic do jedzenia nie mamy, a rowerów nawet nie rozjuczaliśmy, tylko przykryliśmy płachtą, gotowość do drogi uzyskujemy jak oddziały specjalne Grom.
Ledwie wyjeżdżamy zaczyna kropić, padać. Nic to, do wsi z trzy kilometry, przedzieramy się. Peleryny huczą i powiewają. Wpadamy do Wielkiej Wałczy i wypatrujemy wiaty, sklepu, przystanku no i w prezencie dostajemy to.
Po lewej sklep, po prawej bar z pięknym podcieniem. Okazuje się, że tylko podcienie czynne. Reszta od piętnastej. Zajmujemy część barową. Dwa stoły i ławki do dyspozycji. Rozpakowujemy się i robimy remanent. Kilka kisielków i dwie zupy w proszku. Szału nie ma. No nic, choć wokół wody w bród, to do gotowania nie mamy. Idę po prośbie i odnoszę sukces. Chłopaki eksperymentują ze smakami i kolorami.
Obok pojawia się dwóch miejscowych z siatkami pełnymi piw. Powoli opróżniając zawartość omawiają problemy egzystencjalne - o ile mogę się zorientować. Słownictwo jest bardzo bogate i gdy walnę się młotkiem w palec zapewne skorzystam z kilku związków frazeologicznych.
Tymczasem deszcz leje i leje. Dzwonię do domu i dowiaduję się, że tak od szesnastej powinien opad zanikać. Przemyka kilku rowerzystów, jednak swym wyglądem /mimo profesjonalnej odzieży/ uspokajają, że nie ma co się wygłupiać. Sąsiedzi odchodzą z lekkimi siatkami, choć uginające się nogi sugerują, że ciężar jest w nich.
Nawet jest fajnie, tym bardziej, że nieoczekiwanie przyjeżdża odsiecz w postaci samochodu dostawczego. Drzwi sklepu jak sezamu otwierają się. Robimy sklepikarzowi chyba całodniowy obrót w ciągu kwadransa. Pulpeciki, klopsiki, ciasteczka i takie tam. Jak laba to laba. Otwieram kuchnię. Gotujemy, gotujemy. Kawa dopełnia nastroju. Gary zmywam pod rynnami lepiej niż pod kranem. Od niechcenia wyciągam rękę i strumień spadający z dachu wypłukuje do czysta. Sjesta. Czytamy, przeglądamy mapy. Zgodnie z planem otwiera się bar. Skajowe kanapy, bar w formie kiosku z okienkiem, TV pod sufitem – klimat jak trza. Leci film Agent Cody Banks 2, który wzbudza moje niedowierzanie.
Wypijam dwie kawy z gruntem /czyli polska kawa po turecku w szklance na spodku/ a i tak nie jestem w stanie wytrzymać napięcia płynącego z ekranu. Nie zdawałem sobie sprawy, że istnieją takie arcydzieła. Tymczasem schodzą się miejscowi. Oczywiście takie wynalazki jak sale dla palących nie zniszczyły lokalnej tradycji. Poziom oklęcia osiąga wyżyny. Konglomerat dymu, związków frazeologicznych i agent Banks przyspieszają decyzję o opuszczeniu naszej przystani tym bardziej, że deszcz zanika.
Jedziemy wzdłuż Wisły niespiesznie – jedyny cel to jakiś nocleg pod dachem. Wjeżdżamy do województwa pomorskiego. W Nebrowie akurat kościelny otwiera świątynię. Zaraz msza, a jest sobota wieczór. Idziemy bo nie wiadomo co będzie jutro. Po mszy staramy się podmówić o jakąś salkę, ale bez rezultatu. Wieczór, bezwietrznie, mokry asfalt – kulamy się do Kaniczek. W sklepie podpytuję o nocleg. Sympatyczne małżeństwo stara nam się pomóc. Może tu, może tu, lepiej tam a może… Niech Pan spróbuje w takim białym domie, ale proszę uważać bo to sprytna kobieta. Zajeżdżam, dzwonię na komórkę z szyldu. Tak można, z Kwidzynia trzeba jechać… ale ja stoję pod bramą. Po chwili wychodzi szefowa – opalenizna, złoto. Mówię, że jedziemy rowerami, że deszcz i tak dalej. Zaczynamy od 50 złotych za osobę. Kręcę nosem, w kobiecie budzą się matczyne uczucia, bo my tacy biedni i gdzie się podziejemy. Kończymy na 80 za wszystkich , tylko nie rozgłaszać! No tak straciłaby reputację he he. W ten sposób nocujemy w domu weselnym Biały Pałacyk.
Warunki hotelowe, czyściutko, pachnąco. Pławimy się w luksusie. Gorąca woda, plazma na ścianie. Ponieważ szefowa obchodzi zaległe imieniny ze znajomymi, dostajemy kurczaka z warzywami, a ja piwo z lodówki. Chyba jest jakiś półfinał mistrzostw w piłce, ale przegrywa z Piratami z Karaibów. Potem zaczyna się film Gran Torino Clinta Eastwooda. Nieoczekiwanie wciąga mnie i oglądam do późnej nocy. Usypiając myślę, czy aby ten dzień nie był z innego wymiaru. Agent Banks w wiejskim barze i Biały Pałacyk /żeby w pełni docenić trzeba odwiedzić stronę
http://www.bialypalacyk.pl/ to chyba tylko we śnie takie wrażenia. W sumie niezapomniany świetny dzień.